Pycha i Szmal (PiS) wprost przyznaje, dlaczego jakość szpitali będzie coraz gorsza

Uczciwe wyznanie naszej patowładzy, co jest dla niej najważniejsze w zarządzaniu szpitalami i dlaczego ludzie w nich będą umierać coraz częściej, przemknęło w minionym roku bez echa. Rzecz zrozumiała wobec lawiny nadzwyczajnych zdarzeń.

25 listopada portal Polityka Zdrowotna opublikował wyniki siódmego rankingu BFF Banking Group na najlepiej zarządzane szpitale publiczne. Portal ten zazwyczaj jako pierwszy podaje wieści ze świata Ministerstwa Zdrowia, w tym doniesienia o nowych dokumentach regulujących działanie w ochronie zdrowia. Patronem honorowym rankingu był rzecznik praw pacjenta, medialnym „Rzeczpospolita”, a instytucjonalnymi Polska Federacja Szpitali i Ogólnopolski Związek Pracodawców Szpitali Powiatowych. Jeżeli ta lista obecności wydała się Państwu przydługa, to postaram się przekonać Was za chwilę, że ma znaczenie. I to takie makabryczno-pikantne.

Szpitale podzielono na pięć kategorii – według wielkości kontraktu z NFZ (trzy grupy), osobno instytuty i szpitale kliniczne, no i wyjątkowa kategoria: szpital najbardziej przyjazny pacjentom. W tej ostatniej znalazło się jedynie cieszące się powszechnym chyba uznaniem Centrum Leczenia Oparzeń im. dr. Stanisława Sakiela w Siemianowicach Śląskich. Żaden inny publiczny szpital nie był, według autorów rankingu, godzien znalezienia się w tej kategorii. We wszystkich pozostałych podano po dziesięć najlepszych szpitali. Oceniano w sumie 317 placówek, a jedynym kryterium (mam nadzieję, że poza kategorią szpital przyjazny) była sprawność zarządzania finansami. Tak, tu nie ma przekłamania – wyłącznie wynik finansowy.

Nie badano skuteczności i bezpieczeństwa leczenia, konieczności powtórnej hospitalizacji, odsetka pacjentów, którzy powrócili do aktywności zawodowej ani tych, u których orzeczono inwalidztwo. Nie badano jakości życia pacjentów po hospitalizacjach chociażby poprzez ich ocenę psychologiczną. I tak dalej – parametrów może być mnóstwo. Ale wybrano tylko pieniądze.

Dla ułatwienia podam, że nie opublikowano ostatnio żadnych odpowiednio dużych badań, które pozwoliłyby ocenić rzeczywistą jakość pracy polskich szpitali publicznych.

Jeżeli spojrzymy na instytucje, które przeprowadziły lub wsparły omawiany ranking, to po pracownikach żadnej z nich nie można spodziewać się istotnych kompetencji medycznych. Oni znają się tylko na finansach i to chyba nie najlepiej – tak samo jak Excel Boys, czyli Mateuszek Mitoman i minister zdrowia. No dobrze, Rzecznik Praw Pacjenta zna się na prawie. Z jego działań wynika jednak, że nie wystarczyło mu pokory albo rzetelności, żeby zastanowić się i dowiedzieć, jakie rzeczywiste zjawiska leżą u źródeł niedoli polskich pacjentów.

Mimo bezsprzecznych wad ów nieszczęsny ranking jest prawdziwszy, niż chcieliby tego jego autorzy i protektorzy. Pokazuje bowiem podstawowy mechanizm rządzący polskimi szpitalami publicznymi: ważne są pieniądze, a inne kryteria – zwłaszcza medyczne – są stosowane uznaniowo. Taki priorytet ma władza i to on stanowi o losach pacjentów. Prześledźmy kaskadę konsekwencji.

Jak już zostało wspomniane – zarówno Pinokio, jak i ministrunio zdrowia specjalizują się w dwóch elementach: arkusze kalkulacyjne i propagandowa autopromocja. Niczego ponad to żaden z nich sobą nie reprezentuje.

Ryszard Kapuściński w „Cesarzu” doskonale opisał łańcuch wzmacniania poziomu niekompetencji na kolejnych szczeblach hierarchii w państwie autorytarnym. Istota zjawiska: miernoty mogą nominować na podległe sobie stanowiska tylko jeszcze większe miernoty. Stąd niewysilony poziom osobowości u osób zarządzających instytutami medycznymi (bezpośrednia zależność od ministra) i szpitalami akademickimi. To samo dotyczy publicznych szpitali nieakademickich. Nominowani wiedzą, że liczy się tylko posłuszeństwo wobec wymagań władzy. Kasa musi się zgadzać. To najważniejsze, ale są jeszcze oczekiwania dodatkowe, też ważne. Kłopoty trzeba przysypywać albo przynajmniej bagatelizować, żeby nie robić złej propagandy ekipie satrapy. Sukcesy, nawet bardzo fasadowe, należy rozdmuchiwać, podkreślając zasługi władców. Pod nieswoimi sukcesami koniecznie trzeba się podpisywać – z tych samych przyczyn.

Konsekwencje praktyczne są łatwe do przewidzenia. Oto kilka przykładów z życia wziętych.

Pozbywanie się lekarzy, a zwłaszcza wybitnych specjalistów. Niekoniecznie muszą być utytułowani (stopnie naukowe – jak sama nazwa wskazuje – nie muszą oznaczać perfekcyjnych umiejętności praktycznych), ale prawie zawsze mają własne zdanie i oczekiwania, co miernoty na dyrektorskich stanowiskach nadzwyczaj drażni. Strategia wobec nich jest prawie wystandaryzowana w skali kraju. Nie wręcza się im wymówień, doprowadza się natomiast do sytuacji, w której odchodzą z własnej inicjatywy. Zwłaszcza że mają dokąd. Dyrektorcio pochwali się oszczędnościami, może więc oczekiwać pochwały od dworu. A że poziom opieki nad chorymi spadnie – nie bardzo go to rusza.

Brak dbałości o personel pielęgniarski: zbyt mała liczebność zespołów, niskie płace, to oczywiście zjawiska korzystne w kontekście wydatków szpitala. Pielęgniarskie skargi spotykają się zazwyczaj z odpowiedzią typu: „jak się nie podoba, to możecie sobie iść. Znajdę dziesięć na miejsce każdej z was” – co jest o tyle interesujące, że niedobór personelu pielęgniarskiego stawia tę grupę w czołówce deficytowych zawodów. Rezultatem niedostatecznej troski o liczbę i jakość personelu pielęgniarskiego są niedopatrzeni pacjenci. Dwie rzeczy są w tym wątku niepojęte: bezmyślność zarządzających i słabość środowiska pielęgniarskiego.

Naturalnym efektem strategii „nikt was tu nie trzyma” jest zbyt mała liczba personelu medycznego wszystkich rodzajów na dyżurach. Zarządzający kierują się w tym przypadku tylko oszczędnościami – bo zwierzchnicy pochwalą. Nikogo nie obchodzi, że ten sam lekarz nie może być w dwóch miejscach szpitala jednocześnie, a koincydencja, gdy więcej niż jeden pacjent wymaga natychmiastowej interwencji medycznej w tym samym czasie, nie jest niczym nadzwyczajnym. Co któraś taka sytuacja zapewne kończy się zgonem, ale ponieważ nikt nigdy nie wsadził do więzienia osób odpowiedzialnych za organizację pracy placówek medycznych, nic się nie zmieni, a kolejne dramaty będą zamiatane pod dywan.

W codziennej, pozadyżurowej rzeczywistości lekarstwem na zbyt małe obsady lekarskie jest z kolei stosowanie przez niektórych zarządzających tzw. równoważnego czasu pracy – czegoś w rodzaju systemu zmianowego, pozwalającego szpitalowi zaoszczędzić na wynagrodzeniach. Problem w tym, że w takim systemie pacjenci i pacjentki trafiają pod opiekę zmieniających się nieustannie, zgodnie z grafikiem zmian, lekarzy. Zanika pojęcie lekarza prowadzącego, a wraz z nim ciągłość koncepcji postępowania medycznego i należyta wnikliwość przy ocenie medycznych problemów do rozwiązania.

Niektóre procedury zabiegowe są wycenione przez NFZ wyjątkowo wysoko w porównaniu z innymi. Oczywiście nie wolno nie zakładać, że u źródeł takich właśnie decyzji leży dobro chorych. Zarządzający szpitalami wykorzystują je jednak na swój sposób: zatrudnia się na kontrakt specjalistów, którzy mają przyjeżdżać tylko po to, żeby robić owe najbardziej opłacalne zabiegi. Co oczywiste, możliwie dużą ich liczbę. Zarabia operator i szpital. Pięknie. Tyle że efektem takiej polityki bywa spadek efektywności leczenia innych, mniej opłacalnych dla szpitala chorób, bo większość sił i środków przeznacza się na wsparcie złotonośnej kury. Czyli niektóre osoby czekają na zabieg dłużej w imię dochodów szpitala.

Skoro już jesteśmy przy wycenach. Najgorzej płatne procedury dotyczą specjalizacji, na które zapotrzebowanie jest powszechne, a z drugiej strony – są na tyle mało spektakularne, że nie da się przy ich okazji zabłysnąć propagandowo. Czyli – ani pieniędzy, ani sławy. Za to wielka wartość dla ludzkiego zdrowia i życia. Mowa o internie (czyli chorobach wewnętrznych) i chirurgii ogólnej. Słabo opłacane przez NFZ, więc traktowane po macoszemu przez zarządzających szpitali – oszczędza się i na personelu, i na wyposażeniu. Spirala zdarzeń jest nieuchronna: odchodzą ludzie, oddział trzeba zamknąć, obciążenie – zazwyczaj niemałe – przenosi się na najbliższe, jeszcze funkcjonujące szpitale. Z oczywistą szkodą dla chorych.

Pycha i Szmal doprowadziła do roli absolutnych priorytetów dwa kryteria oceny jakości pracy szpitali jako podstawy zarządzania nimi: wynik finansowy i ochrona wizerunku formacji rządzącej jako odpowiedzialnej za dobrostan obywateli.

Podstawowe skutki to brak personelu i obniżenie jakości pracy publicznego systemu ochrony zdrowia. Przeciętni ludzie będą leczeni coraz gorzej albo będą płacić za prywatną opiekę medyczną, dopóki wystarczy im na to środków. Nowi oligarchowie mają i będą mieli dostęp do medycyny w najlepszym jej wydaniu. Putinizacja (a może po prostu rusyfikacja?) Polski na tym polu będzie narastać lawinowo, jeżeli panująca obecnie organizacja nie przegra wyborów.