„Nie wystarczy mówić do rzeczy, trzeba mówić do ludzi”. Medytacje prostego człowieka

Chyba się narażę. Siedząc sobie w lesie i czytając analizy, nie mogę bowiem oprzeć się wrażeniu, że autorytetom naszym płci dowolnej umyka jeden z podstawowych wniosków na przyszłość: edukacja, głupcze! Dlaczego tak?

Komentarze w mediach społecznościowych pełne są memów i komentarzy: wygrała najgorsza część społeczeństwa. Stara, źle wykształcona, zapita, przemocowa, słuchająca Zenka Martyniuka. Przegrała, o włos w dodatku, Polska wykształcona, życzliwa, kreatywna i finezyjna. Mimo że to ona miała rację. Można i tak. Spójrzmy jednak z innej strony.

Po pierwsze – niekoniecznie „o włos”. Prosta kalkulacja: frekwencja ok. 68 proc. i prawie remis w kategorii „PiS versus nie-PiS”. Pozostaje 32 proc. niegłosujących, których w w tych wszystkich rozliczeniach traktuje się jako niewidzialnych. Proponowałbym spojrzeć nieco inaczej: mobilizacja była ogromna, można więc przyjąć, że większość zaangażowanych poglądowo, emocjonalnie i w ogóle – jak tam kto chce sobie wyobrazić – poszła głosować.

Mam zatem trzy grupy. Połowa głosujących, czyli 34 proc., to zdeklarowany anty-PiS. Różnią się, ale zgadzają w jednym: nie chcą władzy wodza Jarosława i jego drużyny. Połowa głosujących, czyli 34 proc., to zdeklarowany pro-PiS. Do nich trzeba dodać owe nieszczęsne 32 proc. niegłosujących, czyli tych, którym PiS nie przeszkadza – więc może go i nie poprą wprost, ale nie za bardzo widzą powody, dla których mieliby go zamieniać na cokolwiek innego.

Ergo: mamy w sumie 66 proc. dorosłego społeczeństwa, które można podzielić na trzy podgrupy. Pierwsza to zadowoleni z tego, co jest. O nich natychmiast zapomnijmy, bo nie ma nad czym dyskutować. Druga to przerażeni perspektywą apokaliptycznych zmian, które miałyby nastąpić w przypadku przegranej PiS. Trzecia to ci, którzy mają – używając młodzieżowego języka – wywalone na to, co może się jeszcze w tym kraju wydarzyć, a także na to, co już się wydarzyło.

Te dwie grupy, to wyrzut sumienia dla zwolenników nowoczesnego państwa. Jedni – bo nikt nie uzbroił ich przeciw demagogii polityków PiS i kleru katolickiego. Drudzy – bo nikt nie przekonał ich, że jest się o co starać.

Zacznijmy od pierwszej grupy. Rzeczywiście gorzej wykształconej i częściej przemocowej. Ktoś powiedział im, że są fajni, a następnie nasączył uszy andronami, które przyjęli. Rzeczywiście tak było? Niekoniecznie. Jak to jest, że te – w ponad 80 proc. pisowskie – wsie bywają coraz częściej miejscem, gdzie wierni wypowiadają proboszczom posłuszeństwo? Bo najczęściej chodzi o sprawy, gdzie rozdzielenie dobra i zła opiera się na przyjętych „od zawsze” kryteriach, chociaż – przyznajmy – nie zawsze stosowanych.

Dlaczego biją żony i dzieci? Bo „zawsze” tak było. Dlaczego są okrutni wobec zwierząt? Bo „zawsze” tak było, a w dodatku pan minister mówi im, że tak powinno być. Że pan minister jest kanalią, która w dodatku nie ma szczęścia w myśleniu, nie przyjdzie im do głowy, bo i skąd? Kluczem jest to „zawsze”. Ktoś musiałby im powiedzieć, że wcale nie musi tak.

I tu pojawia się problem. Kler i politycy PiS używają prostego, dosadnego języka. Demokratyczne wykształciuchy wchodzą na koturny i jeżeli coś wynika z ich wypowiedzi, to tylko to, że tamci są chamami i głąbami. Pouczają, a nie uczą. A przecież prostym, dosadnym językiem można mówić również rzeczy pozytywne. Prostymi, choć nadal prawdziwymi historiami można budować wiedzę o świecie. Można opowiadać, że diagnostyka genetyczna podczas ciąży to szansa na uratowanie dziecka. Że edukacja seksualna służy zwiększaniu szans dzieci na samoobronę przed wykorzystaniem seksualnym. Itd. Tylko nie tak zdawkowo, jak ja to zrobiłem, a w rozbudowany odpowiednio sposób, a przede wszystkim – prosto.

Analogicznie jest z tą jedną trzecią dorosłego społeczeństwa, dla której staczanie się kraju ku dyktaturze nie jest niczym istotnym. Można machać konstytucją, nosić najsłuszniejsze koszulki – i tak do końca świata. Przekonani i tak poprą. Nieprzekonanych to nie obejdzie. Trzeba ich najpierw nauczyć. Bez pouczania.

Dzisiaj dostałem takiego mema: wykład noblistki Olgi Tokarczuk przegrał z piosenką Zenka. Ależ tak! Bo światem rządzi krzywa Gaussa, z której wynika, że piękne, lecz nie najłatwiejsze dzieła Pani Tokarczuk przeczyta i zrozumie nie więcej niż 10-15 proc. społeczeństwa. A Zenka zrozumieją wszyscy. Najwyżej im się nie spodoba. Autor tego mema chciał zapewne wyrazić pogardę dla elektoratu zwycięzców, ale tak naprawdę znakomicie określił główny problem naszej polityki.

Po stronie demokratycznej istnieje ogromny deficyt komunikatywnego przekazu społecznego, w tym edukacyjnego. Zapomnieliśmy, że tego rodzaju przekaz – edukacja – to powinien być show. Prosty, dosadny, jednoznaczny. Najzabawniejsze, że nie trzeba niczego tworzyć od nowa. Trzeba się uczyć od tych, którzy byli, i tych, którzy wciąż są.

Mieliśmy i mamy cudownych mistrzów takiego stylu. Prekursorem był niewątpliwie Wojciech Młynarski. Jego teksty pozostają aktualne pod każdym względem. Żyjących mistrzów mamy naprawdę niemało. Sztandarowym przykładem jest Pan Jerzy Owsiak, który przecież potrafi porwać tłumy. Mamy się od kogo uczyć. Tylko trzeba się zabrać do roboty. Finansować z obywatelskich kieszeni niezależne media, żeby mieć środek przekazu. Wrócić do rozmów przy stole i ognisku, żeby były miejsca na małe opowieści. Przypomnieć, że program Apollo zapewne nie istniałby bez kobiet inżynierów (inżynierek?), w dodatku czarnoskórych. Że gdybyśmy w naszej historii brali pod uwagę tylko „prawdziwych Polaków”, to ani po Kopernika, ani po Jagiełłę, ani po Mickiewicza, ani nawet po Chopina nie moglibyśmy wyciągać rączek. Że gdybyśmy wygumkowali Żydów z naszej historii, to jednocześnie pozbędziemy się sporej części najpiękniejszej polskiej poezji. Że – idąc tym tropem – rozkwit bluesa świat zawdzięcza dwóm braciom spod Lublina. Że słynny „Znaczy kapitan”, zanim został legendą polskiej marynarki, był wybitnym oficerem floty carskiej. Albo że zesłańcy byli naszą dumą również dlatego, że tak wzbogacili życie intelektualne Syberii, więc proszono ich, żeby zostali tam po odbyciu kar.

No i trochę o mechanizmach, które doprowadziły do rozbiorów Polski, z uwzględnieniem roli kleru katolickiego… Itd. Takich opowiadań przywracających proporcje rozumienia patriotyzmu i tożsamości narodowej jest wiele. Do tego trzeba ludzi uczyć podstaw rozumienia współczesnej nauki, żeby żadna chciwa zięba czy socha nie żerowała na ich zdrowiu i portfelach.

Jak widać – przed nami wiele pracy.  Długiej, żmudnej, być może tak długiej, że ja – człek już w leciech – nie zobaczę efektów. Ale efekty nadejdą, bo muszą, jeżeli tylko się postaramy. Trzeba tylko zachować odpowiednią formę przekazu. Marzy mi się tu połączenie stylu Pana Jurka Owsiaka z tym, który pamiętam z nieodżałowanej „Sondy”. Żeby był dynamiczny show, ciepło serc, najlepsza energia i nieprzesadnie wielkie porcje atrakcyjnie podanej, rzetelnej wiedzy. A może sam Pan Owsiak zechce rozpocząć taki projekt w ramach Orkiestry? Ludzi wokół siebie ma znakomitych, a cel szczytny przecie.

Jeżeli demokratyczna część społeczeństwa nie nauczy się prostego, komunikatywnego przekazu społecznego, to nic się wokół nas nie zmieni. Nadal nieszczególnie rozumni, ale za to zrozumiale mówiący celebryci będą mieli większy posłuch niż autorytety akademickie.

Dlatego jak powietrze będą potrzebne niezależne, obywatelskie media i niezależna, obywatelska edukacja. A poza tym… Przywódcy tej części sceny politycznej, ale także publicyści powinni powiesić u siebie w salonach (kuchniach? biurach?) plakat:

„Nie zawsze twój bas
dociera do mas – 
czasami trzeba piano”
(Wojciech Młynarski)

Całość – z muzyką Andrzeja Zielińskiego, w znakomitym wykonaniu Skaldów – tutaj:

*tytułowy cytat: Stanisław Jerzy Lec – „Myśli Nieuczesane”.