Jaki piękny początek roku! Dyrektorzy szpitali boją się bardziej niż pielęgniarki!

Brudne chwyty, do których uciekają się dyrektorzy i prezesi szpitali, pokazują jasno, że tym razem naprawdę ich zabolało. I dobrze, bo dotychczas bolało pacjentów i tzw. biały personel.

Jakie pobudki kierowały ministrem Szumowskim, że akurat teraz przywrócił normy zatrudnienia pielęgniarek? Opinie są sprzeczne. Dwie rzeczy są natomiast pewne. Po pierwsze, ta decyzja była nieunikniona. Po drugie, będzie miała poważny wpływ nie tylko na politykę zdrowotną, ale na politykę państwa w ogóle.

Żeby jednak lepiej zrozumieć znaczenie tego, co dzieje się teraz, cofnijmy się najpierw nieco w czasie. Wstąpienie do Unii Europejskiej spowodowało istotny odpływ kadr medycznych, ale również spadek naboru do szkół pielęgniarskich. Kolejni rządzący starali się ten fakt wypierać ze świadomości albo chociaż bagatelizować, ale sytuacja była oczywista. Kraj okrzepł, gospodarka też, w innych dziedzinach rysowały się obiecujące perspektywy, a zarządzanie systemem opieki zdrowotnej było nadal powiązaną na sznurki prowizorką. Mnogość potencjalnie atrakcyjnych alternatyw spowodowała zahamowanie napływu nowych chętnych do zawodu. Pielęgniarek ubywałoby więc nawet wówczas, gdyby najstarsze po prostu przechodziły na emerytury. Ale te bardziej zdeterminowane, a zazwyczaj również młodsze i lepiej znające języki obce, wyjeżdżały pracować za granicę. Głównie do Niemiec, Wielkiej Brytanii i Skandynawii. Warunki pracy miały tam niebotycznie lepsze.

A u nas? Szpitale były permanentnie niedofinansowane z powodu idiotycznego systemu refundacji. Przed upadkiem chroniły je powtarzające się „oddłużania”, ale samego systemu finansowania nikt nie ruszał. A pielęgniarek i lekarzy wciąż ubywało. W samych szpitalach kolejnymi protestami „biały personel” wywalczał sobie umiarkowane zmiany warunków pracy. Dyrektorzy szli na ustępstwa, bo musieli. Byli najczęściej z nadania politycznego i dobrze pamiętali, czego od nich wymagali władcy: „wicie, rozumicie, ma działać”. Sytuacja nieuchronnie pogarszała się i wtedy ówczesny minister Bartosz Arłukowicz postanowił wykazać się kreatywną polityką. W grudniu 2012 r. wydał rozporządzenie (z datą wejścia w życie 1 kwietnia 2014 r.) pozwalające dyrektorom samodzielnie ustalać normy zatrudnienia pielęgniarek w ich szpitalach. Problem niedoboru pielęgniarek skończył się w taki sam sposób, w jaki niegdyś rozwiązano kwestię jakości najtańszych win, a ostatnio problem czystości powietrza: jeżeli coś nie spełnia normy, to zmieńmy normę. Genialne! Jeżeli dąży się do katastrofy. Drugim genialnym posunięciem Arłukowicza było jednorazowe skumulowanie liczby nowych lekarzy na rynku pracy poprzez manipulowanie czasem trwania studiów lekarskich. Dla przypomnienia – też nie wyszło nikomu na dobre.

Rozporządzenie Arłukowicza, skwapliwie wykorzystane później przez jego następcę, zwanego pieszczotliwie Księciuniem, spowodowało w szpitalach głębokie zmiany relacji pracodawca-pielęgniarki. Przedtem dyrektorzy szpitali byli zmuszeni starać się choć trochę, bo musieli obsadzić oddziały konkretną liczbą pielęgniarek, przypadającą na konkretną liczbę hospitalizowanych chorych. Po wejściu w życie rozporządzenia nastąpił zwrot ku zarządzaniu w stylu XIX-wiecznego kapitalizmu: zmniejszać obsady pielęgniarskie i nie zwiększać wynagrodzeń. Pacjentami opiekowało się jednocześnie coraz mniej pielęgniarek, nawet na tzw. ciężkich oddziałach, jak np. onkologia dziecięca. Wypowiadano (i wypowiada się nadal, mimo oczywistych braków kadrowych) umowy pielęgniarkom przechodzącym na emeryturę, ale chcącym nadal pracować.

Przypomnę tu, że dyrektorów szpitali rozlicza się w Polsce według kryterium, czy zgadza im się budżet, natomiast nie istnieje żaden realny, całościowy system oceny jakości leczenia mierzonej np. koniecznością kolejnych hospitalizacji, wczesnymi późnymi powikłaniami, możliwością powrotu do pracy zawodowej etc.

Pielęgniarkom domagającym się lepszej organizacji pracy i wyższych wynagrodzeń mówiono wprost: „nikt was tutaj na siłę nie trzyma, droga wolna”. Bardziej precyzyjny opis ówczesnego stanu rzeczy zainteresowani znajdą np. tutaj. Media Dobrej Zmiany uporczywie lansowały tezę, że pielęgniarkom chodzi tylko o kasę. Warto tu również wspomnieć, że „Solidarność”, tak chętna do palenia opon w różnych innych sprawach i posługiwania się groźbami karalnymi („wiemy, gdzie mieszkacie, i znajdziemy was” etc.), robiła wszystko, by problemu pielęgniarek nie zauważyć.

Potem nadszedł strajk rezydentów, który zmiótł Księciunia. Nowy minister prof. Szumowski wypracował z nimi kompromis. Potem przyszły strajki pielęgniarek – w połowie ubiegłego roku. Bierność i dyrektorów, i łaszącej się do Jego Miłomściwości Panny „S” doprowadziły na skraj likwidacji kilka kluczowych szpitali we wschodniej części Polski. Wtedy minister Szumowski uzgodnił z pielęgniarkami kompromisowe porozumienie. Z jego realizacją bywa różnie, ale sam fakt uzgodnień spowodował groźbę ze strony lidera Panny „S”, że zaskarży prof. Szumowskiego do Trybunału Stanu, ponieważ pominął w swoich negocjacjach wspomnianą Pannę „S”. To interesujące – jak można pominąć kogoś, kto nic nie robi i demonstruje niechęć do podjęcia jakichkolwiek działań? No ale nie dziwcie się Państwo, medycyna zna takie przypadki: oprócz silnych i łebskich facetów są na świecie ci, którym wszystko poszło w piąchy, a szczęścia w myśleniu to oni nie mają.

Protestował również związek pracodawców, ale dla nich liczy się kasa, a nie jakość opieki szpitalnej, więc zdziwienia nie było.

W ten sposób doszliśmy do roku 2019. Weszły w życie przywrócone normy zatrudnienia pielęgniarek w odniesieniu do liczby łóżek szpitalnych w danej placówce. No i zaczęła się histeria dyrektorów oraz prezesów szpitali. Że ponieważ pielęgniarek jest zbyt mało, to muszą likwidować łóżka szpitalne, bo nie można inaczej spełnić norm. Niektórzy przyjęli to wręcz za podstawę tworzenia teorii spiskowej, o której poniżej.

Inni żalą się, że musieliby zatrudnić nagle ponad 30 pielęgniarek, a to przecież niemożliwe. Nagle?! Przecież o niedoborach pielęgniarek wiedzieli od dawna. Tyle że przedtem mogli używać wobec swoich zespołów pielęgniarskich różnego rodzaju nacisków i szantażu, a teraz nie mogą. Przedtem nic ich nie obchodziło, że na oddziale onkologii dziecięcej, gdzie ryzyko niepożądanych działań podawanych dożylnie leków jest duże, trzy pielęgniarki muszą zadbać o bezpieczeństwo trzydzieściorga dzieci. Zgadzać miała się kasa, a cel działania szpitala był dla państwa zarządzających jakimś mało znaczącym rekwizytem w tej całej grze. Mogli starać się o zatrudnianie nowych pielęgniarek albo złożyć rezygnację z pełnionej funkcji. Dopuścili się błędu zaniechania, braku pokory, a w niektórych przypadkach być może również chciwości. Na nową sytuację nie są mentalnie przygotowani i z radością dowiem się o każdym przypadku, kiedy ktoś z nich usłyszy, że nikt go na stanowisku siłą nie trzyma i że droga wolna.

Oczywiście, wprowadzenie nowych norm stanowi wielką nadzieję zmian na lepsze – zarówno w odniesieniu do jakości opieki szpitalnej, jak i do pozycji zawodowej pielęgniarek. Nie sposób jednak nie postawić dwóch elementarnych pytań.

Po pierwsze, co chciał osiągnąć minister Szumowski, wprowadzając właśnie teraz zlikwidowane przez Arłukowicza normy? Znam przynajmniej dwie teorie. Moja własna, jako ostatniego wioskowego głupka, mówi, że ministrowi chodziło o zahamowanie obiektywnie istniejącego kryzysu pielęgniarstwa szpitalnego, który z kolei przekłada się na pogłębiający się kryzys jakości opieki szpitalnej w Polsce. Jednym z głównych czynników przyspieszających i wzmacniających kryzys pielęgniarstwa szpitalnego stały się postawy ludzi zarządzających szpitalami. Przywrócenie norm ma wpłynąć na optymalizację ich postępowania.

Teoria spiskowa głoszona przez osoby zarządzające szpitalami głosi, że minister chce w ten sposób przeprowadzić niepopularny program, jakim jest ograniczenie liczby łóżek szpitalnych w Polsce. No bo likwidacja łóżek szpitalnych albo całych szpitali to zawsze powód do negatywnych reakcji społecznych i medialnych, a tu likwidacji dokonają sami dyrektorzy. Minister będzie miał czyste ręce. Co mi nie pasuje w tej teorii? Duża część dyrektorów jest z nadania Dobrej Zmiany, z której jest też oczywiście minister. Intryga musiałaby być zatem bardzo skomplikowana, co stawia pod znakiem zapytania wiarygodność hipotezy.

Przy okazji – senator PO Tomasz Grodzki napisał (cytuję za portalem mp.pl): „A co z chorymi? Też się mają samoograniczać z chorowaniem? Albo normy będą martwe, albo system wejdzie w fazę agonii”. Pan senator zapomniał o paru drobnych szczegółach: system jest już w fazie agonii, bo łóżka szpitalne bez lekarzy i pielęgniarek mają marną moc terapeutyczną, a pielęgniarek i lekarzy bardzo brakuje. Do przyspieszenia tej agonii przyczynił się partyjny kolega pana senatora, a obecnie przewodniczący sejmowej komisji zdrowia.

Drugie zasadnicze pytanie jest znacznie trudniejsze: z czego Dobra Zmiana zamierza (jeżeli zamierza) pokryć koszty zatrudnienia znacznej liczby pielęgniarek? Trzeba przy tym powiedzieć wprost, że jesteśmy w najbliższych latach skazani na ich import, jeżeli zapewnimy godziwe warunki pracy. Możemy wówczas wygrać z Niemcami, bo oni przede wszystkim potrzebują pielęgniarek do prac pielęgnacyjnych, a my poszukujemy również tych do zadań wymagających wyższych kwalifikacji. Nie każda pielęgniarka z bloku operacyjnego zgodzi się przez resztę życia zmieniać pampersy, nawet za wyraźnie większe pieniądze. Ale jeżeli płaca u nas będzie nędzna, to wybierze pampersy u Niemca. Potrzeba więc sporo pieniędzy, również dla naszych absolwentek szkół pielęgniarskich, żeby stworzyć im możliwość rozwoju. Oraz dla naszych doświadczonych pielęgniarek, żeby zechciały jeszcze trochę popracować na emeryturze. Choćby na część etatu. Nie wiem, czy są przewidziane środki na to wszystko. Jeżeli nie ma, to decyzja ministra Szumowskiego będzie jego politycznym samobójstwem – nie ma wątpliwości, że Dobra Zmiana poświęci go dla dobra sprawy. Czyli utrzymania władzy Jego Miłomściwości i Kłamczuszka-Obiecywacza.

Minister Szumowski, przywracając normy liczebności pielęgniarek w szpitalach, przysłużył się niewątpliwie bezpieczeństwu pacjentów, ale postawił Dobrą Zmianę (i siebie samego) w bardzo trudnej sytuacji. Najważniejsi w całej tej sprawie są pacjenci i pielęgniarki, ale dziś mało kto o tym pamięta.

PS Składałem już Państwu życzenia noworoczne, ale nie mogę nie dołączyć do nich małego suplementu:

… w wykonaniu cudownego duetu: Doroty Miskiewicz i Artura Andrusa, z niepowtarzalnym teledyskiem wyprodukowanym za 24,50 zł (sumę podaję za panem Arturem Andrusem).