Lekarze Rezydenci – ofiary systemu czy roszczeniowi egocentrycy?

Pozostając z całym szacunkiem dla organizatorów niedawnego protestu lekarzy rezydentów, pozwalam sobie stwierdzić, że odpowiedź na tytułowe pytanie nie jest ani prosta, ani jednoznaczna.
Tekst blogowy powinien być prosty: teza, a potem wykazanie jej prawdziwości. Tymczasem ten wpis będzie trochę jak monolog Tewji Mleczarza, w którym główną rolę odgrywa zwrot: „ale z drugiej strony”.

Punktem odniesienia niech będzie w tym przypadku deklaracja programowa Porozumienia Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, którego lekturę pozwalam sobie Państwu polecić, gdyż jest to dokument dobrze zredagowany, a przy tym niedługi. Wykorzystałem również wypowiedzi niektórych przedstawicieli protestujących lekarzy. Po zapoznaniu się ze stanowiskiem rezydentów zasięgnąłem opinii pięciu osób. Obiecałem im anonimowość, więc będę opisywał je symbolami.

Pierwsza to Dyrektor Medyczny dużego szpitala akademickiego, ceniony specjalista w swojej dziedzinie, bardzo aktywny jako praktykujący lekarz. Druga to Specjalizant – pierwszą specjalizację zrobił w ramach rezydentury, drugą kończy w ramach etatu. Trzecia to lekarz Kończący Rezydenturę, ze szpitala w mieście wojewódzkim. Czwarta to lekarz Rezydent, który niedawno rozpoczął rezydenturę. Piąta to Specjalista w bardzo ważnej, chociaż niszowej dziedzinie medycyny, pracujący w jednym z ośrodków referencyjnych dla kraju. Otrzymałem od nich opinie ustne lub pisemne, postarałem się możliwie wiernie przekazać ich wypowiedzi. Do tego pozwolę sobie dodać moje własne obserwacje i przemyślenia. Wszystkich pięć symboli opisujących moich informatorów jest rodzaju męskiego, niezależnie od ich rzeczywistej płci – by jeszcze lepiej chronić ich tożsamość.

Pierwsza, niezwykle ważna, grupa postulatów opublikowanych przez rezydentów zatytułowana jest: „Zadbanie o jakość kształcenia podyplomowego”. Kwestia niezwykle istotna, ośmielam się wręcz stwierdzić – kluczowa dla jakości opieki zdrowotnej w Polsce w przewidywalnej przyszłości.

Problem podstawowy to realizacja oficjalnego, ustalonego przez Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego programu specjalizacji tak, żeby nie był on fikcją. Rezydenci przypominają, że:

Zakłada on pracę w oddziale macierzystym, wybranym przez lekarza, pod opieką kierownika specjalizacji, wykonywanie w nim określonych procedur medycznych, staże odbywane w jednostkach zewnętrznych, uczestnictwo w kursach oraz pracę naukową. Pełna realizacja tego programu odbywać się może tylko wtedy, gdy lekarzowi umożliwi się uczestniczenie we wszystkich tych formach kształcenia. Nieprawidłowości, jakie zgłaszają nasze Koleżanki i Koledzy, to brak możliwości wyjazdu na staże cząstkowe, problemy finansowe związane z odbywaniem nierzadko kilkumiesięcznych kursów i staży poza miejscem zamieszkania czy utrudnianie lub wręcz uniemożliwianie nauki procedur zaplanowanych przez CMKP (…), bardzo często pomimo istniejących warunków do realizacji programu specjalizacji (odpowiedniej liczby zabiegów, operacji lub procedur) młodzi lekarze nie są dopuszczani do ich wykonywania. Może to skutkować nieprawidłowym przygotowaniem lekarza do pełnienia przez niego zawodu. (…) W zależności od miejsca i lokalnych tradycji rezydenci bywają „wypożyczani”, „zsyłani do pracy na SOR” [szpitalny oddział ratunkowy – przypisek S.K.] (…). Egzekwowanie praw przez rezydentów utrudnia sytuacja ogromnego niedoboru środków finansowych w ochronie zdrowia, która zmusza szpitale do wykorzystywania specjalizantów jako najtańszej (a niekiedy darmowej!) siły roboczej. Lekarz zostaje postawiony w sytuacji, w której nie może odmówić przełożonym (…).

Z powyższymi problemami nieodłącznie łączy się jeszcze jeden:

Niepokoi nas również sytuacja, w której nasi opiekunowie, którzy odpowiadają za wprowadzanie nas w arkana zawodu, poświęcają nam swój czas oraz przekazują wiedzę i doświadczenie, nie otrzymują za ten wysiłek i ponoszoną odpowiedzialność żadnego wynagrodzenia.

Do kosztów edukacji ponoszonych przez rezydentów jeszcze wrócimy, zajmijmy się resztą. Zacznijmy od moich komentatorów.

Kończący Rezydenturę: Po pierwsze, młodzi lekarze bardzo często nie mają możliwości wykonywania wszystkich procedur, które są wymagane w planie specjalizacji, ponieważ nikt ze specjalistów nie ma woli, by ich tego uczyć. Jest to podyktowane obawą o wyszkolenie „konkurencji” bądź tym, że będąc specjalistą i tak tych procedur wykonywać nie będą (co jest często zgodne z prawdą, ponieważ wiele zabiegów jest wykonywanych w ośrodkach o wyższym stopniu referencyjności).(…) część stażów jest zbyt długa i niedopasowana do późniejszych wymagań jako specjalisty. Na stażach odnosi się wrażenie, że jest się traktowanym jak zło konieczne. Często nie ma lekarzy oddelegowanych do szkolenia osób specjalizujących się, nikt nie egzekwuje umiejętności teoretycznych i praktycznych od młodych lekarzy. Wymaga się od nich głównie wykonania pracy papierkowej (opisanie historii choroby, wpisania obserwacji lekarskich, zrobienia wypisu).

Rezydent: Super, jak dostałem się na rezydenturę w miejscu gdzie nie ma jakiś gigantycznych niedoborów kadrowych. Wtedy jest szansa na dość płynny przebieg specjalizacji tj. opiekun specjalizacji i ordynator puszcza cię na staże zgodne z programem specjalizacji. Opiekun specjalizacji – osoba, która ma sprawować faktyczną opiekę nad przebiegiem kształcenia rezydenta, a przynajmniej mu go nie utrudniać! W praktyce jest to osoba świetnie jeżeli obojętna, a już cudownie, kiedy wstawi się u ordynatora o wypuszczenie na staż (idylla). Według definicji powinna być to osoba, która udostępnia swoją wiedzę rezydentowi, przekazuje doświadczenie. Forma [odbywania specjalizacji – S.K.]: piszę o systemie modułowym i specjalizacji z podstawowym modułem internistycznym (który wszedł w życie 1 października 2014 r.) i dotyczy również mnie. W teorii pierwsze 3 lata powinno się spędzać na nauce chorób wewnętrznych, w oddziałach zajmujących się tą dziedziną [lub oddziałach zajmujących się wydzielonymi elementami chorób wewnętrznych – kardiologia, pulmonologia, diabetologia, endokrynologia, nefrologia etc. – przypisek S.K.]. Faktycznie jest to niemożliwe do realizacji, ponieważ lekarz rezydent przez ordynatora jest pojmowany przede wszystkim jako pracownik oddziału, gdzie ma miejsce szkoleniowe i tu ma łatać dziury. Oddział nie ma np. akredytacji z chorób wewnętrznych [uprawnień do szkolenia specjalizacyjnego w tym zakresie – przypisek S.K.]. Rezydent powinien więc odbywać półtoraroczny staż w Oddziale Chorób Wewnętrznych. W praktyce odbywa kilka miesięcy. Wyjazdy na staże do innych jednostek są mniej lub bardziej owocne, często jest się niepotrzebnym złem – intruzem, który węszy i robi bałagan. Często są skracane, jest się ściąganym ze staży do Oddziału Macierzystego z powodu niedoborów kadrowych. Odbywanie staży w okresie wakacji jest niemożliwe – sezon urlopowy. Czasami jest tak, że z powodu kolejnych niedoborów kadrowych jest się przede wszystkim zaganianym do papierów i w bardzo małym stopniu można się czegoś nowego nauczyć.

Dyrektor Medyczny: Rozumiem opiekunów rezydentów. Mają wykonywać dodatkową pracę bez wynagrodzenia, ale za to szkolić sobie konkurentów? Nawet Hipokrates deklarował, że za darmo będzie uczył dzieci swojego mistrza i o nikim innym nie wspomniał. Przewidział nasz system rezydencki?.

Specjalista: Jeżeli rzetelnie mam uczyć rezydenta, to podczas pracy z pacjentem powinienem poświęcić sporo czasu i uwagi na wytłumaczenie, co robię i dlaczego. Staram się tak właśnie robić. Pracuję wtedy, siłą rzeczy, wolniej, ale też ciężej. Po takim dniu ledwo mówię, bo gardło odmawia posłuszeństwa. Czyli – istotnie większy wysiłek, który nie jest w jakikolwiek sposób wynagradzany (jeżeli nie dodatkowe pieniądze, to przynajmniej mniejsza liczba pacjentów na takie dni lub dodatkowy dzień wolny za pewną liczbę godzin dydaktycznych). Frustracja narasta.

Mam wrażenie, że autorzy projektu określającego zasady rezydentury i specjalizacji w ogóle wykazali zadziwiający brak kontaktu z rzeczywistością. Będąc wąskimi (i nierzadko wybitnymi) specjalistami w swoich dziedzinach, nie wzięli w ogóle pod uwagę realiów funkcjonowania polskiego systemu opieki zdrowotnej. To samo można powiedzieć o osobach, które z racji swoich funkcji w różnych instytucjach publicznych były odpowiedzialne za zatwierdzenie owego projektu, a obecnie w jakimkolwiek stopniu odpowiadają za jego realizację.

Obecny system jest bowiem całkowitą fikcją – niemożliwą ani do rzetelnej realizacji, ani do kontroli jej egzekwowania. Bo takie mamy realia: dramatyczny niedobór lekarzy, kompensowany drastycznym łamaniem prawa pracy, a przy tym głębokie niedofinansowanie systemu ochrony zdrowia. Ponieważ prawo czy system, którego nie można wyegzekwować, prowadzi do demoralizacji, to tak jest i w tym przypadku. Z obydwu stron konfliktu. O łamaniu zasad przez zwierzchników rezydentów już było, pora zatem na samych rezydentów. Obiecałem przecież, że spojrzymy jak Tewije Mleczarz – z obydwu stron.

Kończący Rezydenturę: A teraz kamyczek do ogródka rezydentów. Często zdarza się, że rezydenci staże cząstkowe wykorzystują jako formę odpoczynku od pracy na oddziale macierzystym, zrywają się ze stażu o godzinie jedenastej po wykonaniu swoich podstawowych obowiązków, nie wykazując nawet minimalnego zaangażowania i chęci szkolenia się. Oczywiście jest wielu lekarzy, którzy poświęcając swój prywatny czas, uczestniczą w dodatkowych szkoleniach, zostają w szpitalu po godzinach na zabiegach po to, aby uzyskać dodatkowe umiejętności, które często mogą przesądzić o jego karierze zawodowej.

Specjalista: Oczywiście, krzywa Gaussa stosuje się również do rezydentów. Niektórzy z nich starają się i interesują bardzo. Ale zabiegi o 15.00 robię sam.

Dyrektor Medyczny: Niedawno robiliśmy zabieg unikalny w skali Polski i wciąż rzadko robiony w Europie. Przyszłość w naszej dziedzinie. Zaczynaliśmy o 14.00. Zabieg był oczywiście planowany z wielodniowym wyprzedzeniem i jego termin był w naszym szpitalu powszechnie znany. Zachęcałem rezydentów, żeby przyszli popatrzeć. Odpowiadali, że mają swoje sprawy. Nikt nie miał niczego takiego, co można by było przełożyć? Nie przyszedł żaden z rezydentów. Albo taka rozmowa z rezydentem: „Załatwiłem szkolenie w ośrodku w Bordeaux [jeden z najważniejszych ośrodków europejskich w tej specjalizacji – przypisek S.K.], pojedziesz?”. „Nieee, w Bordeaux już byłem”. „Nie proponuję ci wycieczki, tylko świetne szkolenie, które nie będzie cię nic kosztować”. „Tak, rozumiem, ale nie. Jakbyś załatwił mi coś w Londynie, to chętnie, bo Londynu nie znam”.

Specjalizant: Przypomniała mi się taka sytuacja. Trzeba było rozwiązać jakiś problem medyczny. Jedna laska rzekła na to: czy jest na to jakaś aplikacja? Zabawne, ale dobrze oddaje klimat. Jak coś wymaga więcej zachodu niż wciśnięcie ikony aplikacji i więcej czasu niż jej zadziałanie, nie jest warte zachodu.

Przyznam szczerze, że moje spostrzeżenia są podobne, oczywiście przy wspomnianym powyżej zastrzeżeniu, że krzywa Gaussa dotyczy każdej odpowiednio dużej populacji, a więc i rezydentów. Mam przy tym wrażenie, że w tym rozkładzie nastąpiło wyraźne przesunięcie. Niepokojąco zwiększył się (i chyba wciąż zwiększa) odsetek tych rezydentów, którzy chcieliby nauczyć się medycyny szybko i możliwie bezboleśnie, nie przyjmując do wiadomości, że akurat w tym zawodzie tak się nie da. Nie traktują okazji do spędzenia czasu na praktycznej nauce medycyny (wyjątkowy zabieg, wyjątkowe szkolenie) jako inwestycji w swój warsztat pracy, jeżeli tylko nie przekłada się to na wymierne korzyści w nieodległym horyzoncie czasowym.

Specjalizant, po latach obserwacji młodszego pokolenia rezydentów, twierdzi wręcz: „W pewnym momencie dzieciaki nauczyły się, że tą samą rzecz można osiągnąć na wiele sposobów. Po co pisać – można ściągnąć. Po co coś robić – można wynająć. Zobacz, że są już wszelkie usługi. Potrzebujesz – wchodzisz w googla, dzwonisz, masz. Po co na coś zapracowywać? Oni więc wolą osiągnąć cel pod tytułem papier specjalista sposobem po linii najmniejszego oporu. Papier jest papier. A czy w Niemczech, gdzie i tak się wybierają, ktoś będzie pytał, jaki ty jesteś specjalista? Skoro masz certyfikat, to jesteś. A że certyfikat nie sprawdza Twoich umiejętności praktycznych… A kogo to obchodzi. Nie ma co marnować cennego życia”.

Gorzkie słowa człowieka niespełna czterdziestoletniego, dla którego oczywiste było, że im więcej zobaczy w trakcie szkolenia, tym lepiej dla jego pacjentów, a więc i dla niego samego.

Wróćmy do organizacji rezydentur. Tym razem nie będzie spojrzenia „z drugiej strony”. Zasady kwalifikacji na rezydenturę i wyboru specjalizacji w ramach rezydentury w ogóle są bowiem skandaliczne. Niedobrą sytuację pogorszyła tu jeszcze (cytuję za postulatami PR OZZL) „wprowadzona w 2014 roku zmiana w zasadach rekrutacji na szkolenie specjalizacyjne mówiąca o zakazie zmiany wybranej dziedziny. Lekarz, wybierając specjalizację, opiera swój wybór na swoim niewielkim doświadczeniu zdobytym w trakcie studiów i stażu podyplomowego, a w przypadku wielu specjalizacji nieobjętych programem stażu takiego doświadczenia po prostu nie ma, bo lekarz nie miał szans poznać realiów od strony pracownika. Brak możliwości zmiany specjalizacji jest niekorzystny zarówno dla nas, jak i dla pacjentów leczonych przez lekarza, który nie czuje się przekonany do dziedziny medycyny, którą wykonuje”.

Rezydent: Rekrutacja na specjalizację odbywa się 2 razy w roku. Obejmuje tylko lekarzy z pełnym prawem wykonywania zawodu, którzy ukończyli staż podyplomowy lub ukończyli inną specjalizację i złożyli Lekarski Egzamin Końcowy [LEK]. Egzamin ten odbywa się również 2 razy w roku na jakieś 7 dni przed zamknięciem rekrutacji, a ogłoszenie jego wyników jest na 2 dni przed. Zazwyczaj, bo na przykład pierwszy tegoroczny LEK był 27 lutego 2016 r., wyniki 3 marca, a zamkniecie rekrutacji 29 lutego (mój kolega, który zdawał LEK w lutym, nie mógł złożyć dokumentów na specjalizację, bo się nie wyrobił przed ogłoszeniem wyników, ma więc kolejne pół roku do namysłu). Jest to więc święto ruchome, ale stałym elementem jest to, że czasu na podjęcie decyzji jest zdecydowanie za mało lub nie ma go wcale. Mamy więc bardzo niewiele czasu do namysłu! Przed tymi igrzyskami minister na całe 3 tygodnie przed zamknięciem rekrutacji łaskawie ogłasza liczbę dostępnych miejsc szkoleniowych i liczbę przydzielonych rezydentur na podstawie zapotrzebowania zgłaszanego przez Konsultantów Wojewódzkich w danych dziedzinach medycyny oraz dostępnych miejsc szkoleniowych w danych placówkach. Wiadomo, że najmniej miejsc jest na okulistyce, dermatologii itd. Kiedy już wiadomo, ile ma się punktów z egzaminu (który obejmuje wszystkie najważniejsze kliniczne dziedziny medycyny), wybiera się tylko jedną dziedzinę w tylko jednym województwie. Albo się uda, albo się nie uda. W momencie rekrutacji wpisuje się 3 preferowane przez kandydata placówki, w których jest miejsce szkoleniowe. Oczywiście, jeżeli w danym województwie jest tyle ośrodków mających miejsca szkoleniowe. Bo może być tak, że na całe województwo jest jeden ośrodek dysponujący jednym miejscem rezydenckim. Starać się o rezydenturę w innym województwie nie można.

Podsumujmy: lekarz ma mniejsze prawa niż maturzysta. Maturzysta może złożyć podania do dowolnej liczby uczelni, na różne kierunki studiów, a kandydat na rezydenta może złożyć tylko na jeden kierunek specjalizacji. Jeżeli komuś się wydaje, że świeżo upieczony absolwent medycyny posiada wystarczającą wiedzę do podjęcia decyzji, która zaważy na jego życiu zawodowym, to jest w dramatycznym błędzie. Przyswajanie wiedzy na poziomie studenckim i w sposób, jaki się ją studentom przekazuje, pozostawia ogromne ryzyko błędu w tym względzie. Wiedza absolwenta, który właśnie ukończył staż podyplomowy, o realiach pracy w niektórych specjalizacjach, jest niewiele wyższa od tej, którą mają maturzyści w odniesieniu do medycyny w ogóle. W obydwu przypadkach przewaga wyobrażeń i intuicji nad zasobem konkretnych danych do przemyśleń jest gigantyczna.

Co więcej – doktor Ewa Kopacz firmowała swoim nazwiskiem wspomniany w postulatach protestujących rezydentów zakaz zmiany raz wybranej dziedziny. Czyli można zmienić w Polsce kierunek studiów, ale kierunku specjalizacji – nie. Lekarz ma mniejsze prawa niż student.

Pikanterii dodaje tu fakt, że córka Pani Doktor dostała się na rezydenturę z ginekologii, mimo że wynik, jaki uzyskała na egzaminie, nie kwalifikował jej do tego. Pani Doktor najwyraźniej nie miała motywacji, by spojrzeć na losy młodych lekarzy w szerszym kontekście.

No i jeszcze liczba miejsc rezydenckich. Jak to jest, że jest ona tak mała w tych specjalnościach, gdzie kolejki do lekarzy są tak duże? Nasuwa mi się kilka odpowiedzi, ale nie mam żadnych dowodów na ich potwierdzenie…

Smutne jest również to, że ani Izby Lekarskie, ani Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy nie podjęły żadnej istotnej akcji w sprawie organizacji rezydentur. To duża plama na wizerunku obydwu organizacji. Wywabić ją może chyba tylko podjęcie adekwatnych działań.

Na koniec zostawmy to, co oczywiste, czyli kwestię wynagrodzeń lekarzy rezydentów. Są one skandalicznie niskie – mam nadzieję, że rzecz jest poza dyskusją. Zwłaszcza że obciążenia finansowe związane z samą rezydenturą są istotne.

Kończący Rezydenturę: Bardzo dużym problemem jest konieczność odbywania wielomiesięcznych stażów w bardzo dużej odległości od miejsca zamieszkania. Jest to przede wszystkim problem finansowy dla młodych lekarzy, gdyż wymaga wynajmowania na własny koszt pokoju/mieszkania przez wiele tygodni, praktycznie uniemożliwia dyżurowanie w swoim szpitalu, nie wspominając już o rozłące z najbliższą rodziną. (…) Lekarze w trakcie specjalizacji zarabiają naprawdę mało. Co do rezydentów, to jest to dość jednolita grupa, jeśli chodzi o zarobki, gdyż pensja podstawowa jest narzucana ustawowo. (…) Uważam, że system płac w służbie zdrowia jest stworzony tak, aby zmuszać lekarzy do dyżurowania. Z powodu bardzo niskiej pensji podstawowej oraz małej liczby lekarzy w kraju (jeden z najniższych wskaźników UE) „pozwala” się nam zarabiać lepsze pieniądze na dyżurach, łatając w ten sposób niedobory kadrowe w zakresie dyżurów. Konsekwencją tego jest wyrabianie przez lekarzy godzinowo dwóch etatów, wieczna nieobecność w domu i kompletnie rozwalone życie prywatne.

Rzeczywistość dyżurowa jest dosyć wstrząsająca.

Rezydent: Dyżury – formy są dwie. Można z kontraktu, należy z etatu.

Dyżury etatowe – jako pracownik szpitala. Rezydenta ubezpiecza szpital. Wynagrodzenie stanowi 14zł/h do g. 15.30, 150 proc. tej stawki do g. 23 i 200 proc. za godziny nocne, do 7.00 (w niedziele i święta stawka wynosi 200 proc. stawki podstawowej za cały dyżur). W wielu szpitalach odliczane jest wynagrodzenie za przymusowe, bo zgodne z kodeksem pracy, wyjście z pracy po dyżurze dnia następnego. Faktycznie na rękę dostaje się jakieś ok 250 zł, za często koszmarnie ciężkie dyżury oddziałowe, konsultacje na innych oddziałach, konsultacje na SOR [Szpitalny Oddział Ratunkowy – przypisek S.K.], gdzie odpowiada się i konsultuje pacjenta jako specjalista.

Zgodnie z nowym systemem modułowym przez pierwsze 3 lata lekarz rezydent może odbywać tylko dyżury towarzyszące, ze specjalistą, w wymiarze 30 h miesięcznie, ale szpital w praktyce nie chce za to płacić, więc wymusza na rezydentach pełnienie 16-godzinnych dyżurów samodzielnych.

Kontrakt – lekarz zakłada jednoosobową działalność gospodarczą, musi z tego tytułu ponownie opłacić ubezpieczenie zdrowotne oraz sam się ubezpieczyć w razie błędów medycznych, za które również odpowiada sam. Tutaj – jako że jest już on firmą – nie obowiązują go ustawowe normy pracy. Może więc pracować non stop np. przez 72 godziny. Dzięki temu może pracować w kilku miejscach, przychodniach, SOR-ach za stawki wyższe niż osławione 14 zł/h: średnio ok 30-50 zł/h i to jest pula, z której młodzi lekarze zarabiają na chleb i godne życie. Są to dyżury dobrowolne, niezwiązane z programem specjalizacji.

Czy mieliście Państwo świadomość, że gdyby w Polsce przyjęto takie normy prawa pracy jak np. w Niemczech, to z dnia na dzień nasz system opieki zdrowotnej przestałby funkcjonować w ogóle – z braku lekarzy? W Niemczech sumuje się czas pracy lekarzy ze wszystkich miejsc, gdzie ową pracę wykonują. Przekroczenie limitu czasu grozi lekarzowi dotkliwymi sankcjami. W Polsce może badać lub leczyć Państwa bliskich lekarz w trzeciej dobie nieprzerwanej pracy. Czyli na granicy niepoczytalności. Wszystko to w majestacie prawa.

Z drugiej strony – średni wiek osób kończących rezydenturę to 37 lat. Łatwo więc się domyślić, że wielu rezydentów nie czeka z założeniem rodziny do tego momentu. Ma rodzinę już podczas trwania rezydentury. Z czym wiążą się oczywiście istotne zobowiązania finansowe. Pensja jest marna, rachunki trzeba płacić, więc pozostają dyżury – tak jak wspomniał o tym lekarz Kończący Rezydenturę.

Lekarze-rezydenci słusznie domagają się wyższych płac. Martwią mnie jednak niektóre przedstawiane przez nich uzasadnienia, dlaczego takiej podwyżki potrzebują. Pani Doktor Joanna Szarla i Pani Doktor Karolina Maślanka w wywiadzie dla Radia Wrocław argumentowały, że muszą same kupować sobie podręczniki i stetoskopy. Wspomniały również, że niektóre konieczne kursy kosztują ponad trzy tysiące złotych – jako przykład podały kurs ultrasonografii. Pan Doktor Łukasz Jankowski w wywiadzie dla TVN24 również przytoczył przykład kursów ultrasonograficznych, na które musi odkładać z niewielkiej pensji.

Zacznijmy od podręczników i stetoskopu. To narzędzia pracy, czyli inwestycja. Zaś co do kursów z ultrasonografii – sprawdziłem: takie kursy nie są konieczne do specjalizacji z interny. Są jednak niewątpliwie przydatne. Po takim kursie można zacząć zarabiać, wykonując badania USG. Czyli jest to kolejna inwestycja, która powinna przynieść (i z dużym prawdopodobieństwem przyniesie) zwrot poniesionych kosztów, a następnie zysk. Rezydenci zatem nie muszą odkładać na te kursy, ale chcą. Czy osoby, które o nich opowiadały przed mikrofonami i kamerami, wyraziły się po prostu nieprecyzyjnie, czy też uważają, że wszystkie narzędzia ich pracy – w tym kursy dostarczające użytecznej wiedzy – powinny być sfinansowane przez państwo?

Martwi mnie ten brak zrozumienia dla konieczności inwestowania czasu i pieniędzy. Wskazywałby on bowiem na problem mentalny, typowy dla pokolenia Y, do którego należą nasi rezydenci, tak trafnie opisany przez Panią Redaktor Sonię Kęsy w portalu interia.pl. Tego i jeszcze młodszego pokolenia dotyczy świetna uwaga rozpoczynająca tekst Rafała Drzewieckiego na stronie dziennik.pl: „Żyją w tyranii optymizmu, przekonane, że mogą wszystko, że mają równe szanse, że wystarczy chcieć, by mieć”.

Lekarz tuż po rezydenturze, który niedawno zdał egzamin, pracujący w dużym szpitalu akademickim, powiedział mi o swoich młodszych kolegach: „Mam wrażenie, że zapatrzyli się na komputerowców. W ich oczach tamci od razu po studiach mają łatwo i bogato, i nasi postanowili, że też tak będą mieć”.

Pora na trzy wnioski praktyczne.

Pierwszy: system kształcenia lekarzy specjalistów jest niewyobrażalnie ciężko chory. Mam nadzieję, że i władza, i opozycja dołożą wszelkich starań, by go uzdrowić. W najlepiej rozumianym interesie społecznym.

Drugi: przynajmniej część rezydentów wydaje się mieć problemy z etosem pracy, typowe dla pokolenia Y. Jeżeli jest to prawda, to czeka nas pogorszenie jakości opieki zdrowotnej, niezależne od warunków jej finansowania. Zaś rezydentów – sporo bolesnych rozczarowań.

Trzeci: brak konstruktywnych działań w obydwu powyższych sprawach może sprawić, że za siedem lat nie będziemy martwić się dokonującym się (być może) wówczas Brexitem. Naszym zmartwieniem będzie (prawie pewny) Whitexit, czyli dramatyczny brak tzw. białego personelu, czyli tego, który pracuje bezpośrednio z pacjentami: lekarzy, pielęgniarek, ratowników, techników medycznych. Z dramatycznymi następstwami dla zdrowia, a nawet życia, przeważającej części mieszkańców Wszystkojednoktórej Rzeczypospolitej.