Zadbany nieboszczyk

Niektóre leki przepisywane na receptę być może – wbrew przesłankom –  nie przedłużają życia. Większość leków reklamowanych w telewizji z pewnością tego nie robi.

Pan Hu hu wyrwał mnie do tablicy (cytuję): Niech Pan Doktor raczy mi powiedzieć, kiedy skończy się masowe rujnowanie zdrowia wielomilionowej liczby pacjentów poprzez ordynowanie leków obniżających poziom cholesterolu, NSAIDs, diuretyków, trankwilizerów i preparatów hamujących syntezę kwasu solnego?

Uporządkujmy. Część z wymienionych powyżej leków można kupić sobie bez recepty. Oczywiście, niektóre z nich mają istotne efekty niepożądane, niekiedy dramatyczne. Rozważne stosowanie  pozwala zminimalizować takie ryzyko (niestety, nie do zera).  Świetnym przykładem są tu niesterydowe leki przeciwzapalne, czyli NSAID (od: non-steroid anti-inflammatory drugs). W ich przypadku, tak samo jak w wielu innych, nie da się obronić tezy o masowym rujnowaniu wielomilionowej liczby pacjentów. Raczej trzeba by wysunąć kontrtezę: o bezrefleksyjnym wykorzystaniu możliwości samodzielnego wyboru terapii, a w rezultacie – wpływania na własne zdrowie. Pomimo bowiem ostrzeżeń, że stosowanie leku dostępnego bez recepty wymaga konsultacji z lekarzem, lub farmaceutą, istotna część populacji podejmuje decyzje wyłącznie na podstawie indywidualnego osądu. Na tym pozwolę sobie zakończyć wątek leków o nieograniczonym dostępie, bo to temat na oddzielny wpis, jeżeli zajdzie taka potrzeba.

O diuretykach, czyli lekach moczopędnych, proponowałbym wyrażać się z większym szacunkiem. W niektórych chorobach chronią pacjentów co najmniej przed ciężkimi powikłaniami. W zaawansowanej niewydolności serca przetrwanie pacjenta bez uwzględnienia ich w terapii byłoby po prostu niemożliwe. Obawiam się, że w tym przypadku zdrowy temperament polemiczny poniósł nieco Pana Hu hu.

O psychiatrii mam pojęcie powierzchowne (zazwyczaj w przypadkach tego rodzaju problemów u pacjentów, pozostających pod moją opieką, opierałem się na zaleceniach konsultującego psychiatry), więc na temat trankwilizerów mądrzyć się nie będę. Z mojej bardzo podstawowej wiedzy wynika jednak, że są one niezastąpione w ostrej fazie zaburzeń psychicznych. Również podczas leczenia przewlekłego niektórzy pacjenci nie są w stanie bez nich funkcjonować. Ze wspomnianym rujnowaniem zdrowia, nie jest zatem tak prosto także i w tym przypadku.

No i na koniec – głupia sprawa: leki obniżające poziom cholesterolu. Z jednej bowiem strony wiemy na pewno, że niektóre czynniki ryzyka skracają życie, lub prowadzą do inwalidztwa. Wśród nich jest nieprawidłowy poziom lipidów krwi, zwany potocznie nieprawidłowym poziomem cholesterolu. Jednak z drugiej strony, nie zawsze korekcja tych czynników przynosi spodziewany skutek, a w każdym razie – nie jest wszystko jedno, jaką metodą zostanie ona dokonana. Od razu zastrzegam, że poniższe rozważania nie dotyczą osób z ciężkimi – często uwarunkowanymi genetycznie – zaburzeniami gospodarki lipidowej. Jeżeli lipidogram jest nieznacznie (ale jednak!) nieprawidłowy, to możemy osiągnąć jego normalizację stosując dietę, chociażby – pyszną śródziemnomorską, oraz uprawiając rozumnie prowadzony trening fizyczny. Wykazano,  że taki styl życia zmniejsza w wymiernym stopniu ryzyko wystąpienia chorób serca i układu krążenia. Kłopot jednak w tym, że nawet ci, którzy mają już  rozpoznaną chorobę wieńcową (a więc powinni być zmotywowani, by energicznie powalczyć o  swoje zdrowie) niepokojąco rzadko decydują się na istotne zmiany swoich życiowych nawyków. Oczywiście, poziom cholesterolu można obniżyć farmakologicznie. Kłopot jednak w tym, że poza jedną grupą leków „na cholesterol” – statynami – nie ma wystarczająco mocnych dowodów, by mogły one przedłużać życie. Statyny zaś nie są lekami „na cholesterol”, tylko „na miażdżycę”, rozumianą jako proces zapalny – dlatego wykazywano, że potrafią zmniejszyć ryzyko zgonu również u osób z prawidłowym poziomem lipidów we krwi. Tu następuje niezręczna sytuacja: skoro leki „na cholesterol” poprawiają wyniki badań, ale nie obniżają ryzyka zgonu, to po co je brać? A raczej – po co przepisywać je pacjentom? Rozumowanie jest proste: skoro istnieje poważny czynnik ryzyka, jakim jest podwyższony poziom cholesterolu, to nie można spraw zostawić samym sobie. Jeżeli pacjent nie jest w stanie (pacjent nigdy nie powie w takich przypadkach, że mu się nie chce) stosować odpowiedniej diety, ani wysiłku fizycznego, to trzeba rozpocząć farmakoterapię. Wyniki badań są wprawdzie niezbyt zachęcające, ale może lada dzień poznamy nowe dane? Poza tym w USA (i nie tylko) lekarz może pomyśleć: jeżeli nie będę leczył poziomu cholesterolu, to jeżeli pacjent dostanie zawału serca, albo udaru mózgu, to jego prawnicy po prostu zniszczą mnie, wykazując zaniechanie terapii z mojej strony.

Tak więc pacjenci na całym świecie, zamiast stosować przyjemną skądinąd dietę śródziemnomorską, nie palić tytoniu i uprawiać umiarkowany wysiłek fizyczny, wolą wydawać pieniądze na leki „na cholesterol”. Jeżeli wierzyć istniejącym danym, umierają zazwyczaj w podobnym czasie, jak gdyby tych leków nie zażywali, tyle, że z niezłymi wynikami badań. W takich przypadkach można najwyżej westchnąć – wzorem niezapomnianego Kabaretu Elita w piosence „Ludzie dbają o siebie” – że chociaż mamy bezsprzecznie do czynienia z nieboszczykiem, to jednak – bardzo zadbanym.