Kolejki do lekarzy: pomóżmy Panu Premierowi! Ciąg dalszy.

Rzadko się zdarza, by – tak jak w przypadku problemu kolejek do lekarzy – realizacja deklaracji premiera leżała w interesie całego społeczeństwa, niezależnie od poglądów politycznych i innych zasadniczych czynników podziału. Kontynuujmy zatem wyszukiwanie łatwo (przy odrobinie dobrej woli) naprawialnych absurdów systemu.

Poprzedni wpis dotyczył zakazu komercyjnej dostępności placówek medycznych w zakresie, w którym związane są one kontraktem z NFZ, mimo wyczerpania przewidzianego w kontrakcie limitu. Dziękuję za Państwa komentarze.

Dzisiaj o następnym czynniku kolejkotwórczym: narzuconym przez NFZ ograniczeniu elastyczności wykorzystania kontraktu. Posłużmy się dwoma historyjkami. Obydwie prawdziwe.

 

Do przychodni przyszpitalnej przychodzi pacjent, pozostający pod jej opieką. Niestety, ten akurat dzień nie jest dniem przyjęć lekarza, który prowadzi naszego pacjenta. W zwykłej przychodni ten konkretny lekarz byłby w takiej sytuacji nieosiągalny, ale w przyszpitalnej istnieje duża szansa, że pracuje w tym momencie w swoim oddziale szpitalnym, czyli zazwyczaj kilka pięter nad przychodnią, w tym samym budynku. Ten szczegół ma istotne znaczenie dla naszej opowiastki. Wróćmy zatem do naszego pacjenta – podchodzi do okienka w rejestracji i mówi, że leżał niedawno tu, w szpitalu, pozostaje pod opieką tej poradni, a konkretnie – doktora „X” i od trzech dni zdecydowanie gorzej się czuje. Pani Rejestratorka telefonuje zatem na oddział, do doktora „X”: przyszedł pański pacjent, źle się czuje, wiem, że dzisiaj nie ma pan planowych przyjęć w poradni, ale może mógłby pan go zbadać? Doktor przychodzi, bada. Okazuje się, że konieczna jest zmiana dawek leków i dodanie jednego nowego. Recepta, odnotowanie wizyty w dokumentacji. Czyli, właściwie wszystko poszło tak, jak być powinno i nie ma o czym gadać. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku i potocznie rozumianej przyzwoitości – tak. Jednak kilka miesięcy później, po kontroli NFZ, szpital płaci NFZ dotkliwą karę. Przyjęcie pacjenta poza zgłoszonymi do NFZ godzinami było jaskrawym naruszeniem zasad kontraktu przez doktora „X”. gdyby polecił rejestratorce odesłać chorego do domu i przyjął zgodnie z ustalonym harmonogramem, np. za dwa dni, wszystko by było OK. Gdyby stan pacjenta przez ten czas się pogarszał na tyle, że nie wystarczyłaby porada ambulatoryjna i trzeba by go było przyjąć do szpitala – też by było OK. Nie szkodzi, że system poniósłby większe koszty, bo szpital musi kosztować więcej, niż poradnia (o samopoczuciu pacjentów w ogóle się w NFZ raczej nie myśli). Ważne, że warunki kontraktu zostały by dotrzymane. Bo wolno pacjenta przyjąć do szpitala, ale udzielić mu pozaplanowej porady – już nie. Kontrakt określa bowiem nie tylko, ilu pacjentom można pomóc, ale również – kiedy wolno to zrobić. Jak to mawiają Bracia Rosjanie: „I straszno, i smieszno”.

Jest jeszcze suplement do tej historyjki. Ponieważ kary w takich sytuacjach zapłacił niejeden szpital, niektóre z nich przebiegle przestały wywieszać przy drzwiach gabinetów swoich poradni dni i godziny przyjęć, przy nazwiskach poszczególnych lekarzy. Czujny NFZ wypatrzył jednak ten niedopuszczalny akt dywersji i kary posypały się znowu.

Historyjka druga zdarzyła się w Gdańsku. Mogę podać szczegóły, bo rzecz została opisana przez „Rzeczpospolitą”. Jeżeli wierzyć autorce artykułu (a wierzyć raczej można, bo trzyma ona stronę NFZ) było tak: szpital miał kontrakt na gastroskopie i kolonoskopie, czyli endoskopowe badania przewodu pokarmowego. Tu konieczna dygresja: kolonoskopia jest cennym narzędziem we wczesnym wykrywaniu nowotworów i stanów przednowotworowych. Opóźnianie jej wykonania może potencjalnie mieć dramatyczne następstwa dla pacjenta. Koniec dygresji. Część kontraktu (wyceniona niżej) dotyczyła badań pacjentów ambulatoryjnych, a część (pięciokrotnie lepiej płatna) – pacjentów leżących w szpitalu. Limit badań ambulatoryjnych wyczerpał się szybko, dyrektor szpitala wystąpił więc do NFZ o jego zwiększenie, lecz bez skutku. Kolejka rosła. Zaczęto więc wykonywać badania z puli szpitalnej, która była z kolei słabo wykorzystana. Nie można było ich rozliczać jako ambulatoryjne, wobec odmowy NFZ zwiększenia kontraktu, a szanse na refundację za tzw. nadwykonania są w naszej rzeczywistości bliskie zeru. Rozliczano zatem badania ambulatoryjne, jako szpitalne. Sprawa się wydała, NFZ zgłosił ją do prokuratury, jako wyłudzenie. Prokuratura rozpatrzyła i… ku furii NFZ umorzyła, uznając, że szpital nie miał innego wyjścia, jeżeli chciał pomagać pacjentom, jakkolwiek przyznał – cytuję za „Rzeczpospolitą”: „że szpital pacjentów rozliczał niezgodnie ze stanem faktycznym i rozliczeniem świadczeń w dokumentacji”. Pani Redaktor Izabela Kacprzak zatytułowała swoją relację w „Rzeczpospolitej”: „Ślepy prokurator w szpitalach”, co jest błędem merytorycznym, bo gwoli konsekwencji powinno być: „prokurator i sędzia”, jako że sąd stanowisko prokuratury podtrzymał. Ja zaś mam nadzieję, że orzekanie przez Panią Redaktor o dysfunkcji organu wzroku prowadzącego sprawę prokuratora było skutkiem chwili słabości, a nie – trwałego deficytu wyobraźni i empatii. Podsumowując cała sprawę: NFZ mógł wydać mniej pieniędzy i jednocześnie pomóc pacjentom, ale wyraźnie nie chciał.

W dwóch ostatnich wpisach starałem się wykazać, że część problemu kolejek wynika z dramatycznie złych rozwiązań systemu, których naprawienie nie wymaga zainwestowania ani grosza, za to sporo: rozsądku, konsekwencji i odwagi cywilnej. Należy mieć nadzieję, że korektą szkodliwych absurdów współpracownicy Pana Premiera zechcą zająć się jak najszybciej.