Zdalne recepty na środki wczesnoporonne i antykoncepcyjne – owoc romansu hipokryzji z biznesem

Prawo rządzące medycyną mówi, że rozwiązanie problemu natychmiast tworzy jeden albo kilka następnych. „Zdalne” e-recepty stały się kolejnym dowodem na jego prawdziwość.

W internecie pojawiły się ogłoszenia oferujące wypisanie e-recepty na środek wczesnoporonny lub antykoncepcyjny bez badania pacjentki, za niewielką opłatą. Rzecz całą opisał Michał Janczura z TOK FM, ja zaś sprawdziłem: wystarczy wrzucić w wyszukiwarkę nazwę stosownego leku i w ofertach będziemy mogli przebierać.

Oczywiście można wszcząć lament na temat niemoralnych lekarzy (ogłaszają się nieginekolodzy) czy nierozumnych pacjentek. Zanim jednak Państwo zaczną lamentować (jeżeli ktoś odczuwa taką potrzebę), proponuję przyjrzeć się sytuacji, która do tego stanu rzeczy doprowadziła. Mamy tu cztery elementy. Pierwszy to e-recepta jako taka. Drugi – polityka ustawodawcza obecnych władz. Trzecia – rynek. No i czwarta – sytuacja, czyli zbiór czynników mniej ostro określonych albo zupełnie subiektywnych, ale istotnych (trochę jak u Wojciecha Młynarskiego, ale czasy mamy mentalnie do tamtych zbliżone).

E-recepta to potencjalnie świetny pomysł. Wiele ambulatoryjnych wizyt u lekarzy to wizyty „po przedłużenie recept” pacjentów, którzy czują się dobrze. E-recepty są tu świetnym narzędziem, nawet połączone tylko z konsultacją telemedyczną. Przedłużenie leków osobie, która jest prawidłowo leczona, nie budzi na ogół wątpliwości. Oszczędzamy czas, energię pacjenta i lekarza, skracamy kolejki do przychodni i poradni – same plusy. Z jednym zastrzeżeniem – mowa wyłącznie o kontynuacji leczenia. Wypisanie recepty osobie, której się nigdy nie zbadało, nie jest na ogół akceptowane w kategoriach Dobrej Praktyki Medycznej.

Polityka ustawodawcza katotalibanu w dziedzinie zdrowia to rzecz nie tak jednoznaczna. Z jednej strony stoją przed widmem bankructwa systemu. Zarówno w kategoriach finansowania, jak i zapewnienia minimalnej liczby personelu niezbędnej dla jego prawidłowego funkcjonowania. E-recepty są dla władzy konieczne jak tlen: zwiększają wydajność systemu.

Z drugiej strony medycyna jest w Polsce zideologizowana jak nigdy dotąd. Minister Szumowski jest bardzo dobrym kardiologiem, ale i ultrakatolikiem, czemu dał wyraz poprzez swoje działania. Dlatego z innymi politykami ze swojej partii doprowadzili do tego, że ginekolog nie musi udzielić pomocy lekarskiej kobiecie, zasłaniając się wysublimowanym światopoglądem. Jednocześnie w imię owego światopoglądu może tak manipulować pacjentką, by stała się wobec swojego problemu zupełnie bezradna. I nikt mu za to niczego nie zrobi.

Rynek to w tych rozważaniach oczywista oczywistość – jak mawia Jego Miłomściwość. Jeżeli coś jest zakazane, a ludzie tego potrzebują, to rynek im to niewątpliwie zaoferuje. Tak jak niegdyś alkohol w czasach prohibicji w USA czy zabiegi medyczne w przygranicznych rejonach Czech obecnie.

No i na koniec – Sytuacja. Przez duże „S”, bo to element spajający. Do wszystkiego, co napisałem powyżej, należy tu dodać bardzo trudny dostęp do pigułek „dzień po”. Czas oczekiwania na e-receptę jest z pewnością znacznie krótszy niż na wizytę u ginekologa, a to w konkretnej sytuacji ma przecież znaczenie zasadnicze. W dodatku nie wiadomo, czy ginekolog nie powie czegoś w rodzaju: „urodź, dziewczynko, tego aniołeczka, bo to przecież wola nieba”. No i wreszcie – cena zdalnej recepty jest z pewnością niższa niż wizyty u specjalisty.

W bardzo dobrym dokumencie Netflixa na temat prohibicji w różnych wypowiedziach (również jej zwolenników) powracało zdanie: „moralności nie da się zadekretować”. Jeżeli ludziom narzuci się kategoryczne nakazy i zakazy wynikające wprost z ideologii, to będą je omijać. Tak było w czasach prohibicji, tak jest w czasach katotalibanu. I tak jak wtedy, tak teraz ktoś robi na tym istotne pieniądze, zaniedbując niekiedy bezpieczeństwo osób, które chcą nabyć wyklęty przez władze towar.