Możliwość taniego leczenia na wysokim poziomie: przeminęło z Łandą?

Głupia sprawa: nie tak dawne odejście wiceministra zdrowia Krzysztofa Łandy – sternika „dobrej zmiany” w medycynie – ma swoje bardzo złe strony. Najprawdopodobniej odebrało polskim pacjentom nadzieję na uwolnienie od jednego z najdotkliwszych absurdów.

Poprzedni wpis traktował o potencjalnej pozytywnej rewolucji w systemie opieki zdrowotnej, którą być może wprowadzi PiS. Niniejszy dotyczy idei równie rewolucyjnej i jeszcze korzystniejszej dla pacjentów, której PiS jednak najwyraźniej zaniechał.

Z dymisją Krzysztofa Łandy ze stanowiska wiceministra zdrowia jest jak z odejściem zimy w piosence Przybory i Wasowskiego: oprócz bardzo uzasadnionej ulgi pozostaje uczucie żalu. Bo będąc postacią niesłychanie kontrowersyjną, Łanda stwarzał szansę na przełom w polskiej opiece zdrowotnej, na który nie odważył się żaden z jego poprzedników. I wiele wskazuje na to, że kolejny śmiałek znajdzie się nieprędko.

Dla zachowania kontekstu zacznijmy od uzasadnienia, dlaczego dobrze się stało, że Krzysztof Łanda stracił stanowisko. Nie czuję się kompetentny, by wchodzić w szczegóły przyczyn jego dymisji, ale to, co wiemy, wydaje się wystarczające. Informacje mediów nie są w tej kwestii zupełnie zgodne. Jeżeli wierzyć portalowi esculap.com, najważniejszą przyczyną dymisji mógł być konflikt interesów w relacjach z firmami farmaceutycznymi. Jeżeli zaś miałbym uwierzyć tylko w część jednobrzmiących w swej wymowie opinii osób „z branży” (żaden z rozmówców nie zgodził się na cytowanie, nawet anonimowe), to określenie „konflikt interesów” wydaje się w tym przypadku bardzo pojemne.

Poza tym: czy to normalne, że wiceministrem zdrowia został facet bezrobotny, bez dochodów, a z drugiej strony zgodnie określany jako bardzo wpływowy, zwłaszcza w branży farmaceutycznej w Polsce? Zapachniało Państwu filmami Coppoli, Scorsesego i serialem „Zakazane Imperium”? To zapewne przypadkowe i nieuprawnione skojarzenia.

Inna przyczyna odejścia Łandy, podawana przez redaktor Małgorzatę Solecką, to konflikt z Andrzejem Jacyną, p.o. prezesa NFZ, w sprawie finansowania procedur medycznych w kardiologii i pediatrii (a zwłaszcza w neonatologii).

W ekipie ministra Radziwiłła Krzysztof Łanda był człowiekiem od ekonomicznego aspektu przemian w systemie. Część jego pomysłów była chora, bo będąc ekspertem w liczeniu pieniędzy, pozostawał ignorantem w odniesieniu do praktycznej medycyny. W dodatku pozbawionym pokory i refleksji. Dotychczas miał do czynienia wyłącznie z rynkiem farmaceutycznym i bezkrytycznie kopiował sposób myślenia z dziedziny refundacji leków na specjalistyczne procedury medyczne. Nie przyjmował do wiadomości, że nie można do skomplikowanych procedur medycznych, z wykorzystaniem wiedzy specjalistów i wyrafinowanego sprzętu, przykładać tej samej miary co do najbardziej nawet wymyślnych leków, rozpatrywanych przecież jako oddzielne produkty.

Miałem okazję przekonać się o tym, słuchając jego wystąpienia na jednym z kongresów lekarskich. Próbka retoryki Krzysztofa Łandy: „Samochód wyprodukowany 15 czy 20 lat temu jest dzisiaj bardzo tani. Nie widzę więc powodu, żeby urządzenie medyczne wymyślone 15 czy 20 lat temu nie miało być bardzo tanie”. Oczywiście, nikt z panem wiceministrem nie dyskutował, bo przecież jasne było, że taki styl wypowiedzi to ostentacyjnie pokazywanie środkowego palca: mogę mówić, co chcę, bo i tak nic mi nie zrobicie – to ja trzymam kasę. Dlatego nikt nie próbował tłumaczyć, że dwie generacje dowolnego zaawansowanego sprzętu medycznego – sprzed dwóch dekad i dzisiejszą – łączy jedynie nazwa i ogólna zasada działania. Co oczywiście przekłada się na różnicę możliwości diagnostyki i leczenia pacjentów – niekiedy niewyobrażalnie dużą.

Świat jest jednak tak urządzony, że u niejednego polityka można znaleźć jakąś ideę, z którą identyfikują się najzagorzalsi nawet jego przeciwnicy. W przypadku Krzysztofa Łandy takim jasnym punktem mogła być koncepcja współpłacenia za usługi medyczne.

Jak Państwo zapewne wiecie, system refundacji procedur medycznych jest zerojedynkowy. Albo jakaś procedura jest refundowana całkowicie, albo nie jest w ogóle. Ma to znaczenie o tyle, że z refundacyjnego punktu widzenia procedura (czyli np. zabieg) i użyte do niej materiały stanowią nierozdzielną całość. Zmiana jednego elementu powoduje utratę możliwości refundacji całej procedury. Przykład: operacja zaćmy ze wszczepieniem standardowej soczewki. Jest refundowana, ale jeżeli pacjent zechce zmienić soczewkę na lepszą, to już nie. W takim przypadku może jedynie poddać się komercyjnemu zabiegowi w ośrodku prywatnym (publiczne nie mają prawa tak działać), płacąc i za soczewkę, i za sam zabieg. Mimo że technika implantacji soczewki zaawansowanej nie odbiega od stosowanej przy soczewce standardowej. Powyższym przykładem często posługiwał się Łanda, opisując swoje koncepcje, ale podobne sytuacje występują w wielu dziedzinach medycyny.

Łanda, będący według niektórych opinii głównym motorem przemian w opiece zdrowotnej, zaproponował dwa istotne rozwiązania.

Pierwszym było rozdzielenie refundacji kosztów samej procedury i sprzętu do niej użytego, dotąd nierozłącznie powiązanych. Czyli oddzielnie miał być opłacany zabieg, a oddzielnie soczewka (ewentualnie dowolny inny sprzęt, którego procedura dotyczy). Wprowadzenie tego systemu otwierało drogę do kolejnego rozwiązania, stanowiącego w istocie rewolucję w polskim systemie opieki zdrowotnej.

Przewidywało ono, że jeżeli pacjent zażyczy sobie sprzętu (np. soczewki lub stymulatora serca), o ponadstandardowych właściwościach, to będzie musiał zapłacić za różnicę ceny. Nie całość kosztów zabiegu i urządzenia, nawet nie koszt lepszego urządzenia. Tylko różnicę.

Dlaczego koncepcja współpłacenia jest tak cenna?

Po pierwsze – tak samo jak omówiony w poprzednim wpisie projekt Ministerstwa Zdrowia – oznacza koniec obrzydliwej hipokryzji, jaką jest głoszenie przez polityków konstytucyjnego prawa do bezpłatnej opieki zdrowotnej w kraju, gdzie ludzie wydają niebotyczne pieniądze na prywatne leczenie. Ponieważ system ich nie chroni, bo nie jest w stanie. Omawiany w poprzednim wpisie projekt dotyczył problemu: „jak długo będę czekać na procedurę?”. Idea współpłacenia miała zaś pomóc rozwiązać inny, nie mniej ważny: „czy moje leczenie będzie najlepszym dostępnym i ile za nie zapłacę?”.

Przede wszystkim jednak pomysł współpłacenia mógł zakończyć obowiązujące obecnie, zerojedynkowe podejście do opłat za usługi medyczne: albo mam wszystko „na fundusz”, albo płacę całą stawkę. Płacenie wyłącznie za różnicę pomiędzy sprzętem refundowanym a lepszym (jeżeli pacjent chciałby taki otrzymać) zmniejszyłoby dramatycznie obciążenia finansowe w przypadkach, gdy ktoś nie godzi się na refundowany standard. W tym modelu chorzy nie płaciliby za sam zabieg, jeżeli byłby on refundowany. Zaś odnośnie do samego urządzenia (na przykład sztucznej soczewki czy stymulatora serca) koszty przez nich ponoszone spadłyby dramatycznie – niekiedy wręcz do niewielu setek złotych, podczas gdy obecnie są to tysiące. Bo nawet wysoka cena urządzeń nie musi oznaczać ogromnych różnic cenowych pomiędzy nimi. Właśnie ta rewolucja miała służyć pacjentom w sytuacji, gdy systemu w naszym kraju nie stać, by zaoferować bezpłatnie chorym najwyższe możliwe standardy leczenia. W przeciwieństwie do tej omówionej w ubiegłym tygodniu miałaby służyć ludziom, a nie instytucjom.

Podstawowym zagrożeniem, mogącym całą ideę zepsuć, mogłaby być dramatycznie niska wycena sprzętu, będącego punktem odniesienia do obliczeń, a przy tym postawienie wobec takiego sprzętu skandalicznie niskich wymagań. Znając już trochę włodarzy naszego kraju, obawiam się, że taki rozwój wypadków nie jest niemożliwy.

Ponieważ jednak merytoryczne podejście do problemów nie jest dla Ekipy Wielkiego Przywódcy czymś szczególnie priorytetowym, to zgodnie z zasadami gier dworskich po odejściu człowieka znikają rozwiązania, które zaproponował. Czyli nie ma sprawy. Stąd cały mój powyższy wywód ma wyłącznie znaczenie barowej gawędy. Chciałem ją jednak Państwu opowiedzieć, bo idea była ciekawa i może jeszcze kiedyś wróci. Z jednej lub drugiej strony politycznej barykady.