Minister Radziwiłł wyznaje swoją klęskę, Pani Rzecznik triumfuje! Co za czasy!

W korowodzie bardzo ważnych wydarzeń umknęła ogólnej uwadze klęska Pana Ministra Radziwiłła, obwieszczona przez niego samego, a także – bezcenny triumf Pani Rzecznik Praw Pacjenta. Jedno i drugie w wymiarze moralnym.

Punktem wyjścia dla obydwu – niesłychanych w naszej politycznej rzeczywistości – wydarzeń była śmierć lekarki, która nastąpiła podczas długiego ponad wszelkie kryteria łańcucha kolejnych dyżurów.

O mechanizmie, który sprawia, że dyżurowanie lekarza przez cztery doby z rzędu jest w Polsce absolutnie możliwe, opowiedziałem pokrótce w poprzednim wpisie, więc nie będę męczył Państwa powtórzeniami. Dodam tylko to, co oczywiste: jest to jedyny z zawodów wiążących się bezpośrednio z bezpieczeństwem ludzkiego zdrowia i życia, w którym kolejne ekipy rządzące godzą się na nielimitowany czas pracy, w imię własnego (ekip) spokoju. W każdej innej dziedzinie, w której błąd z przemęczenia może oznaczać czyjąś śmierć, jest to nie do pomyślenia.

Oczywiście po doniesieniu o śmierci lekarki rozgorzała na chwilę gorąca dyskusja, która przebiegała dwutorowo.

Pierwszy wątek, to zagrożenie dla zdrowia i życia lekarzy, spowodowane nadmiernie długim czasem pracy. Dyskusja była tu wątła, co jest łatwe do wytłumaczenia, ale wymaga małego odwołania do historii najnowszej.

Sytuacja w ochronie zdrowia jest zła od bardzo dawna. Od zawsze wiadomo było również, że jej poprawa wymaga niepopularnych decyzji. Mogło być to politycznie kosztowne dla kolejnych partii u władzy. Dlatego zdecydowano się na manewr znacznie prostszy i tańszy. Posługując się mglistymi insynuacjami zaczęto wpajać w społeczeństwo przeświadczenie, że to lekarze są wszystkiemu winni, a w dodatku – czerpią ze swoich niecnych działań krociowe zyski. Mało kto dziś pamięta, że prekursorem metody był Pan Ludwik Dorn, ale miał i ma wielu naśladowców, z obecnym ministrem zdrowia włącznie. Ponieważ zaś kropla drąży skałę nie siłą, lecz częstym padaniem, to cel osiągnięto. Dlatego, chociaż lekarze indywidualnie odbierają wyrazy szacunku, lub nawet sympatii, od swoich pacjentów, to jako masa uważani są za bandę złoczyńców niewartych współczucia.

Znacznie intensywniej dyskutowano drugi wątek problemu: zagrożenie dla pacjentów, jakie stwarza przemęczony lekarz. Nie trzeba fachowego wykształcenia, żeby wiedzieć, że człowiek przemęczony myśli mniej sprawnie, łatwiej może coś przeoczyć i łatwiej popełnia błędy. Znaczne zmęczenie ogłupia i otępia – trochę jak alkohol. Stąd właśnie wzięły się wspomniane normy czasu pracy w wielu zawodach.

W krajach „starej” Unii Europejskiej już dawno wprowadzono normy maksymalnego czasu pracy dla lekarzy. Oczywiście, sumowanego ze wszystkich miejsc pracy lekarza, bo zmęczenie jest jedno. W Niemczech za przekroczenie tych norm zawiesza się lekarzowi prawo wykonywania zawodu.

U nas panuje swoisty dualizm myślenia. Plakaty i filmy ostrzegające przed wsiadaniem do samochodu, którego kierowca pił alkohol nie są u nas rzadkością, i słusznie. Z drugiej strony – nikt nie ostrzega, że lekarz po jednym nawet dyżurze funkcjonuje inaczej. Pokoje lekarskie pełne są opowieści o większych, lub mniejszych efektownych głupstwach, poczynionych przez moje koleżanki i kolegów po fachu, kiedy już wyszli po dyżurze ze szpitala. Jeżeli uświadomimy sobie, że w szpitalu, przy pacjencie, mogą przydarzyć się pomyłki o innym ciężarze gatunkowym, niż szukanie kasownika biletów w windzie, albo pukanie do własnej szafy ubraniowej – to przestaje być zabawnie.

Pani Rzecznik Praw Pacjenta, Krystyna Kozłowska, wystąpiła do Ministra Zdrowia o (cytuję za portalem Gazeta Prawna PL): „rozważenie maksymalnego czasu pracy lekarzy, we wszystkich miejscach pracy, niezależnie od podstawy prawnej udzielania świadczeń zdrowotnych”. Warto uświadomić sobie, że jest to wyraz odwagi cywilnej i rzadkiego w naszej polityce nonkonformizmu. Po pierwsze dlatego, że opinia Pani rzecznik jest nie na rękę Ministrowi Zdrowia, który wyraźnie marzy o tym, żeby problem można było znowu zamieść pod dywan, spod którego wystaje. Po drugie – bo Rzecznik Praw Pacjenta podlega Prezesowi Rady Ministrów. Obecna Pani Premier zdaje sobie sprawę z problemu, ale desperacko usiłuje lawirować pomiędzy wyrażaniem troski, a nie podejmowaniem kroków zmierzających do poprawy sytuacji. Było to świetnie widoczne podczas strajku pielęgniarek (których też jest o wiele za mało) w Centrum Zdrowia Dziecka.

Dlaczego pani Premier nie chce realnych działań? Bo tak, jak jej poprzednicy wie, że wprowadzenie rzetelnego, chroniącego pacjentów prawa, skutkowałoby natychmiastowym obnażeniem dramatycznego niedoboru lekarzy i pielęgniarek. Wszystkie kroki zmierzające do załatania tej dziury muszą być kłopotliwe i kosztowne. Tym bardziej, im później zostaną wdrożone. Dlatego lepiej – wzorem poprzedników z poprzedniego ćwierćwiecza – lepiej siedzieć cicho i próbować przeczekać. Tymczasem podwładna Pani Premier wyciąga niewygodny problem. W tle zaś są starania Ministra Zdrowia o likwidację instytucji Rzecznika Praw Pacjenta. Pani Rzecznik z pewnością o tym wie. Zna również starą prawdę, że jeżeli czyjeś stanowisko jest zagrożone, to nie powinien wkurzać szefa. Pani Rzecznik to wie, a mimo to wystosowuje list, który może doprowadzić do tego, że Pani Premier przychyli się do starań Pana Ministra Radziwiłła. Czapki z głów! Jeszcze raz wraca maksyma Pana Profesora Bartoszewskiego: „Warto być przyzwoitym, chociaż zupełnie się to nie opłaca. Nie warto być nieprzyzwoitym, chociaż się to opłaca”.

W trakcie programu w TVP Info zadano Panu Ministrowi Radziwiłłowi pytanie o wprowadzenie ewentualnych ograniczeń pracy lekarzy. Odpowiedź była wstrząsająca (cytuję za portalem Polityka Zdrowotna): „Zdaniem ministra zdrowia alternatywą dla obecnych regulacji dotyczących zatrudniania lekarzy jest brak odpowiedniej liczby specjalistów w systemie ochrony zdrowia. To jest wybór między lekarzem zmęczonym, a żadnym lekarzem – powiedział Radziwiłł i dodał, że podobny problem dotyczy również pielęgniarek”. Ta wypowiedź jest wyznaniem klęski. Dlaczego? Przyjrzyjmy się jej wspólnie.

Pan Minister doskonale zdaje sobie sprawę z wagi problemu. Najwyraźniej również – że nie ma co liczyć na realne wsparcie w jego rozwiązywaniu ze strony Pani Premier i Pana Prezesa. Nie może niczego wiarygodnie obiecać. Sięga zatem po argument, który jest wyrazem jego bezradności, ale nade wszystko – zaprzeczeniem całego jego zawodowego życia. Bo Pan Minister Radziwiłł jest lekarzem. Lekarz (parafrazując Pana Kubę Wojewódzkiego), to nie zawód , ale stan ducha. Co więcej – znam pacjentów Pana Ministra z warszawskiego Ursynowa, w tym innych lekarzy. Opinia o nim jest jednoznacznie pozytywna. Jeżeli zaś ktoś jest lekarzem nie tylko z dyplomu, ale z osobowości (co przekłada się na jakość), to wie doskonale, że pacjent wymaga skupienia. A także – że w medycynie nie da się działać na samych schematach i odruchach, bo każdy chory jest inny.

Trzeba jeszcze spostrzegawczości, analizy, wnioskowania, a czasami – zwykłej intuicji. Silne zmęczenie, jak każdy inny ogłupiacz, sprowadza działanie do schematów i odruchów – nie zawsze właściwych w danym przypadku. Efekt może być dramatyczny. Pan Minister to wszystko wie doskonale, a mimo to wygłasza publicznie swoje stwierdzenie. Z dosyć czytelnych powodów. Jak to jest: przestać być dobrym lekarzem, czyli człowiekiem relatywnie wolnym, a zacząć – przeciętnym politykiem, zależnym w pełni od łaski Wielkiego Szefa?

Niezależnie od rozterek duchowych Pana Ministra, lub ich braku – winniśmy wielki szacunek Pani Rzecznik Praw Pacjenta, bo ona jedyna w tym całym kołowrocie nie zadbała o własna karierę, lecz o dobro ludzi potrzebujących opieki medycznej.