„Everybody lies”? No, może trochę.
Pani margo zanegowała moje stwierdzenie, że większość pacjentów mówi prawdę, chociaż niektórzy przekazują tylko jej część. No dobrze, przyznaję po dobroci, nadto uprościłem opis rzeczywistości. Rzecz w tym, że pacjenci rzeczywiście często nie mówią całej prawdy, ale to nie powód, żeby im nie wierzyć.
Już samo uzyskiwanie informacji o dolegliwościach pacjenta, przebytych wcześniej chorobach i operacjach, nawykach życiowych, chorobach w rodzinie – to wszystko, co w języku lekarskim nazywa się badaniem podmiotowym, lub zbieraniem wywiadu lekarskiego – obarczone jest z założenia błędem. Po pierwsze dlatego, że i relacja, i jej odbiór są subiektywne. „Osiem i osiem, to szesnaście, plus ten, który dodaje.” – napisał Cortazar. Mało gdzie stwierdzenie to jest tak bardzo prawdziwe, jak w medycynie.
Weźmy choćby tolerancję bólu – może być skrajnie różna, mimo identycznych okoliczności jego powstawania. To samo dotyczy stopnia obniżenia jakości życia: tu punktem odniesienia nie jest tylko natężenie dolegliwości, ale również – oczekiwania chorego. Nie na darmo, w testach psychologicznych, zaburzenia rytmu serca u młodych, aktywnych osób, burzące rytm ich życia, oraz poczucie niezależności, odbierane są dotkliwiej niż powodowane zawałem, poważne objawy uszkodzenia serca u osób w zaawansowanym wieku. Nierzadką postawą wobec choroby jest mechanizm wyparcia – skoro ktoś neguje chorobę wobec samego siebie, to jak ma nie zanegować objawów wobec lekarza?
Kolejnym wrogiem rzetelnej informacji jest pamięć. Nie wszystko pamiętamy w odpowiednim momencie, zwłaszcza, jeśli rozmowa odbywa się w pewnym pośpiechu. Co gorsza, istotne szczegóły odległych wydarzeń mogą z czasem umykać.
Oczywiście, sztuka diagnostyki lekarskiej obejmuje również zasady takiego stawiania pytań, by zweryfikować prawdziwość informacji, lub naprowadzić na te, które w pierwszym momencie uszły pamięci. Żadne jednak, najcierpliwiej i najprecyzyjniej zadawane pytania, nie zagwarantują sukcesu.
Tu doszliśmy do drażliwego punktu – roli życiowej partnerki chorego, podczas jego badania. Dodam tu jeszcze, że rola ta jest niejako sprzężona z płcią i niezwykle rzadko dotyczy mężczyzn. Oczywiście należy również dodać, że nie wszystkich partnerek. Wygląda to, mniej więcej, tak: wchodzi do gabinetu pacjent, a z nim Pani. Uzasadnienie wspólnego wejścia jest zazwyczaj takie samo: „Bo on panu doktorowi nic nie powie”. Natychmiast zaczyna rozbierać go do badania, nie bacząc na prośby, by najpierw pozwoliła spokojnie nam z pacjentem porozmawiać, co nie wymaga żadnego pozbywania się odzieży. No, a potem zaczyna się: na każde zadane badanemu pytanie odpowiada pierwsza, zanim on zdąży otworzyć usta. Fakt, odpowiada wyczerpująco. Czy pomaga? Zdecydowanie nie. W diagnostyce ważna jest bowiem nie tylko informacja, ale sposób jej przekazywania. Czasami gesty, wykonywane przez chorego podczas opisywania dolegliwości mają wartość diagnostyczną większą, niż słowa. Poza tym, do niektórych rzeczy pacjent przy swojej kobiecie za nic się nie przyzna. Niekoniecznie dlatego, że są one wstydliwe w potocznym tego pojęcia rozumieniu. Niekiedy za wstydliwe uważa samo okazywanie słabości. Czasami po prostu nie chce swojej partnerki martwić – zwłaszcza wtedy, kiedy ona też nie jest zupełnie zdrowa. Takie przemilczanie z miłości jest zresztą również bardzo częstym grzechem kobiet.
Przebić się przez informacyjno-dezinformacyjną barykadę stworzoną przez nadopiekuńczą partnerkę nie jest łatwo. Jedna z metod jest następująca: uprzejmie, lecz stanowczo lekarz prosi panią, by pozwoliła mu porozmawiać z panem w cztery oczy. Znosi spojrzenie, które powinno położyć go trupem i obiecuje zaprosić panią po zakończeniu rozmowy z panem, oraz wysłuchać wszystkich jej informacji. Tej obietnicy musi dotrzymać – również dlatego, że relacja o chorobie podana z innego punktu widzenia może być bardzo cennym uzupełnieniem, pozwalającym na zbliżenie się do prawdy.
Pora na punkt jeszcze bardziej kłopotliwy: niektórzy mówią nieprawdę, lub zatajają prawdę, by osiągnąć konkretny cel: uzyskać rentę, lub odszkodowanie, albo – wprost przeciwnie – uzyskać dopuszczenie do pracy, prowadzenia pojazdów, lub sportu. W pierwszym przypadku symulują, w drugim – dyssymulują. W tej grupie sytuacja bywa trudniejsza i konieczne mogą być dodatkowe badania, jakkolwiek już celnie zadane pytania i uważna obserwacja pacjenta podczas wizyty w gabinecie mogą naprowadzić na właściwy trop.
Podsumowując – czy wszyscy kłamią? Na pewno nie. Jednak dość często, mimo najlepszej woli, podają tylko część prawdy, lub mieszają ją z nieprawdą. Dlatego lekarz musi uważnie analizować wszystko, co opowiada mu pacjent. Cierpliwa, precyzyjnie prowadzona rozmowa pozwala na stworzenie rzeczywistego obrazu dolegliwości pacjenta, a co za tym idzie – na skierowanie toku myślenia ku właściwemu rozpoznaniu. Oczywiście, jeżeli na tą rozmowę jest odpowiednio dużo czasu. Ale to już jest temat na zupełnie inny wpis.
P.S. Panie parker, wolno pisać rzeczy niepochlebne dla lekarzy (sporo takich komentarzy już się tu pojawiło i z pewnością pojawi), można używać różnych argumentów, ale pewnego poziomu nie przekraczamy. Nie zgadzam się z Panem, że każda figura retoryczna jest dozwolona tak, jak nie zgadzam się z Panami Wojewódzkim i Figurskim, że ich obrzydliwy dowcipas o gwałcie na ukraińskiej pomocy domowej był niewinnym żarcikiem. Na tym blogu miejsca na taką retorykę nie będzie. Jest tyle innych portali, znakomitych do siania pogardy i nienawiści, że z pewnością znajdzie Pan coś odpowiedniego dla swojego temperamentu dyskusyjnego.
Komentarze
Faktycznie, z tą prawdą w wywiadzie, gdy rozmawia się z pacjentem na izbie przyjęć bywa różnie. Chociaż wydaje się, że im pacjent gorzej się czuje, tym więcej mówi prawdę o swoich objawach. No chyba, ze jest nieprzytomny, to wtedy lekarz zdany jest na partnera lub rodzinę chorego, która nie musi wcale mówić prawdę i tylko prawdę.
Ze mną jest tak, że wszyscy domownicy wiedzą co mają przekazać lekarzowi, włącznie z anty reakcjami na pewne leki. Lecz myślę, ze jestem w zdecydowanej mniejszości jako świadomy pacjent swoich dolegliwości. Poza tym do dyspozycji lekarza jest cała teczka z pełną dokumentacją dotychczasowych moich dolegliwości i pobytów w szpitalu.
Tydzień temu rozmawiałem z panią której maż doznał udaru. Zdarzyło się to na ich zakupach i ona kazała mężowi, mimo iż widziała jego nienormalne zachowanie jechać samochodem do domu !!! Gdy to się stało, ośrodek zdrowia był na wyciągniecie ręki. Nawet ich syn się za bardzo nie przejął sytuacją ojca, mówiąc, że mu przejdzie. Dopiero synowa gdy po kilku godzinach wróciła z pracy wezwała, mimo protestów rodziny pogotowie !!
Gdy zapytałem się dlaczego nie wezwała pomocy lekarskiej, powiedziała mi, że się wstydziła co sąsiedzi powiedzą !! że karetka stoi przy domu. A więc i takie sytuacje się zdarzają.
To co Pan opisał Panie Doktorze, to prawda, z którą trzeba walczyć, by dowiedzieć się o dolegliwościach pacjenta nie tylko w momencie przyjęcia ale i w szpitalnej rzeczywistości. Znam osobiście przypadki gdy pacjent wmawiał lekarzowi na oddziale, że czuje się znakomicie i prosi o wypisanie do domu, a gdy lekarz odszedł, kładł się na łóżku i słabł. Oszukiwał, bo chciał pójść szybko do domu i udowodnić swoim bliskim, że był to tylko taki „wybryk natury”.
Jeszcze raz przepraszam jeżeli kogokolwiek uraziłem drastycznością porównania, nie było to moją intencją.
Nie porównywałem zachowania lekarzy do zbrodniarza, tylko wykazywałem absurdalność twierdzenia, że za zachowanie lekarzy wobec pacjentów odpowiadają ministrowie, prezesi NFZ czy dyrektorzy szpitali.
Ale oczywiście Pan, jako gospodarz tego blogu wyznacza granicę retoryki, to Pana niezbywalne prawo.
Szkoda tylko, że skorzystał Pan z pretekstu i nie odniósł się merytorycznie do tego co napisałem.
Ale to też Pana niezbywalne prawo, żeby chamowi nie odpowiadać.
Mam nadzieję, że ktoś w bardziej akceptowalnej formie napisze to co ja i takiego pretekstu nie da.
Czytać będę, od komentowania się powstrzymam żeby dobrego samopoczucia Panu i innym lekarzom nie psuć.
Dziad,Ojciec,Ciotka byli lekarzami.Światłymi.Gdy jeszcze ,w szczenięctwie ,zgłaszałem jakieś dolegliwości ,słyszałem standardową odpowiedż „idz do lekarza”,gdy ból głowy:”każdego boli to co ma najsłabsze”.
Zachowałem to w podświadomości aż do obecnych moich 70++.
Do lekarza nie chodzę bo wstyd by było mu głowę zawracac liczbą wypalonych Cameli i półlitrów z radością wypitych.To mój wybór.
Mam nadzieję,że medycyna ,niedługo ,przestanie byc sztuką a zostanie sztuką inżynierską.To po pierwsze.
Po drugie,mam też nadzieję,że nastąpi zerwanie z filozofią (chyba chrześcijańską)
wmawiającą osobniczą unikalnośc i „ochronę życia” zwłaszcza tych ledwo poczętych.
Homo (teraz ledwo sapiens hi,hi) jest produktem ewolucji ,niespecjalnie odróżniajacym się w swojej biologii od poprzedników ewolucyjnych.To właśnie należy wkładac w mózgownice.Petroniusz o tym wiedział .Miał swobodę wyboru.
Tylko technika medyczna (lecz bez przesady w protezowaniu) oraz naga świadomośc
(bez guseł) miejsca w szeregu ewolucyjnym pozwoli na znośne życie na planecie rozdeptywanej (niedługo) przez 20 miliardów osobników.
Lekarzu medycyny zostań inżynierem cielska.Nie zbraknie szarlatanów troszczących się,za niezłe pieniadze,o unikalną duszę.
w zasadzie, pocieszajace:
u asklepiosa po staremu.
Proszę mi pozwolić na małą dozę indywidualnych złudzeń: medycyna jest Sztuką i jeżeli ją traktować poważnie – niezbyt odległą od magii przodków. Tyle, że te talenty muszą być obudowane ogromną wiedzą i nawet techniką. Że nie można tego wymagać od 100 tys ludzi jednocześnie? Ano, nie można i dlatego wybitnych lekarzy jest niewielu i zawsze tak było. W życiu codziennym wystarczy, by ta reszta, która nie jest wybitna, była rzetelna w pracy, kompetentna i jak najmniej technokratyczna. Mamy silnie zmitologizowane myślenie o zawodzie lekarza; z pewnością wygórowane oczekiwania, wzmacniane jeszcze nieodpowiedzialną polityką informacyjną mediów, ale przecież wśród tych mitów ukryta jest nadzieja. Coś bez czego nie da się żyć i walczyć z własną chorobą. Czy adepci tego zawodu zdają sobie sprawę z ogromu presji oczekiwań?
Pani Jaruta pisze: „Czy adepci tego zawodu zdają sobie sprawę z ogromu presji oczekiwań?”
Myślę, że w ogóle sobie z tego sprawy nie zdają. Dlaczego ?
Z tego co oglądam, to już przed uzyskaniem dyplomu „wyrywają im serce”, by nie byli za bardzo współczującymi dla pacjenta. Z pacjentem trzeba krótko i węzłowato, badania, bo z tego szpital ma kasę, potem krótko, recepta i do domu (bo to obciąża budżet szpitalny).
Uważam, i tu jest wielka praca przed Naszym Panem Doktorem, by całe te studia medyczne wywalić na „zbity pysk” i zacząć wszystko od nowa. Proszę wybaczyć za określenie.
Bo co to za studia, gdzie nie ma możliwości bycia sobą ! Co to za studia, gdy po ich ukończeniu i otrzymaniu dyplomu staję się wszechmocnym i opryskliwym wobec pacjenta.
Według mnie, każdy adept, który chce w przyszłości zostać lekarzem, powinien obowiązkowo udać się na co najmniej roczny staż do jakiejś porządnej kliniki lub szpitala na Zachodzie Europy ! By nauczył się „prawidłowych odruchów” w późniejszej swojej praktyce lekarskiej.
Bo praca lekarza polega na tym, że on, lekarz jest dla ludzi a nie ludzie dla niego !!
I wcale nie pragnę, by rozczulał się nad moimi dolegliwościami, ale, żeby umiał ze mną konkretnie porozmawiać, oraz, by umiał z tego wywiadu wyciągnąć konkretne wnioski, bez wielu niepotrzebnych badań, które są czasami uciążliwe dla pacjenta.
Gdyby młodzi adepci sztuki lekarskiej mieli świadomość presji oczekiwań które pacjenci mają wobec nich, to byłoby prawie idealnie w naszej medycynie. Poza tym sami byliby zadowoleni z wybranej drogi życia zawodowego, gdyż nie ma nic lepszego w pracy niż satysfakcja z wykonywanego zawodu.
Poza tym, trzeba by bardzo wiele pozmieniać w prawodawstwie medycznym. Jest tyle przeróżnych przepisów, że już dawno wszyscy się w tym pogubili. Jedyne czego się pilnuje to finanse, choć i tu też się źle dzieje, poprzez przeróżne złośliwości tzw. „konkurencji”. Doszło do tego, że na pacjentów patrzy się poprzez pryzmat pieniądza, a nie żeby być człowiekiem dla pacjenta. Coś się mocno pokręciło i nie wiem, czy da się to jeszcze odkręcić.
Jak mówi porzekadło – „ryba psuje się od głowy” a tzw. góra co chwila wymyśla nowe kombinacje, co by tu jeszcze zepsuć. No to nie możemy się dziwić, że czym „niżej”, tym frustracje większe. I lekarzy i pacjentów.
@jaruta,@po zawale
czarno to widzę.Nieodpartą tęsknotę,kwilącą niemowlęco,ma ukoic szaman,mag ,healler.
Na drzewo proszę.Trochę samoświadomości.To nie jest sen złoty.To zwykłe życie.
Jurganowy – przecież już pisałam, że ma Pan kłopot z czytaniem ze zrozumieniem. Niemniej szanując pańskie nerwy w tak odpowiedzialnej pracy, przestaję snuć inteligenckie dyrdymały na tym blogu. Może się Pań uspokoić. Pozdrawiam.
jaruta
29 czerwca o godz. 17:22
Jestem ugotowany.Niezależnie od tego czy to ja mam kłopot z czytaniem ze zrozumieniem,czy Pani ma kłopot z pisaniem tak „by język giętki wyraził wszystko….”
Proszę pozostac i snuc dalej dyrdymały .Nie wiadomo dlaczego zwane inteligenckimi.
To ja się wycofuję.
Pozdrawiam
Chyba zazdroszczę Pana pacjentom.
Gdyby 3 lata temu lekarz wysłuchali co mam do powiedzenia (a próbowałam dorzucić moje trzy grosze do tego co w dokumentacji wielokrotnie) być może ominęłyby mnie atrakcje OIOMu, 4 tygodni w śpiączce, 12 (dwunastu) tzw. rewizji jamy brzusznej i 3 miesięcy nauki chodzenia od nowa.
Że pacjentka jest bliska śmierci głodowej, zorientował się dopiero anestezjolog na OIOmie – wysłuchał mojego męża. Mnie nikt nie słuchał jak jeszcze byłam przytomna.
Nie spotkałam wielu lekarzy którzy pozwoliliby mi mówić – opowiedzieć o tym jak się czuje, co czuje, kiedy mi dolega a kiedy nie itp itd.
Więc zazdroszczę pana pacjentom.