Dziaderski optymizm po Euro: na grę Polaków nic nie poradzisz, za to możesz usiąść do pokera z przeznaczeniem – i wygrać
Można mieć do sportu stosunek lekceważący (jak deklaruje np. Pani Profesor Środa) albo uważać go – wzorem Stanisława Dygata – za najwspanialszy spektakl świata, bo nikt nigdy nie zna zakończenia scenariusza. Co kto lubi. Raz na wiele lat zdarza się jednak, że wydarzenia podczas zawodów wychodzą daleko poza sportowe widowisko. Tym razem historyjka jest równie prosta, co uniwersalna.
Duński zawodnik Christian Eriksen stracił przytomność na boisku. Koledzy z drużyny od razu ułożyli go w tzw. pozycji bezpiecznej, a po chwili rozpoczęli akcję ratowniczą. Szczegółów tego, co się działo dalej, nie znamy, bo utworzony został wokół ratowanego żywy parawan z piłkarzy. Z opublikowanych fotografii można wnioskować, że kiedy Eriksena znoszono z boiska, był już przytomny. Ot i wszystko.
Ciąg dalszy nastąpił. Po kilku dniach Eriksenowi wszczepiono kardiowerter-defibrylator (zwany powszechnie: ICD) i wypisano go ze szpitala.
Nasuwa się oczywiście pytanie: co było przyczyną, że młody, zdrowy człowiek o mało co nie umarł w trakcie sporego, ale zdecydowanie nie ekstremalnego wysiłku? Nie widzieliśmy, czy w trakcie akcji ratowniczej użyty był defibrylator, ale późniejsze wydarzenia każą przypuszczać, że nagłe zatrzymanie krążenia nastąpiło w mechanizmie migotania komór, czyli takiego rytmu, w którym zachowana jest czynność elektryczna serca, ale jego praca jako pompy krwi jest zatrzymana (przykładowe wytłumaczenie: tutaj i tutaj).
Szczęściem w nieszczęściu, jakim niewątpliwie jest migotanie komór, jest możliwość uporządkowania ich czynności elektrycznej, a efekcie przywrócenia funkcji serca jako pompy krwi. Czynnikiem przywracającym ów porządek jest defibrylacja, czyli silny impuls elektryczny. Jeżeli serce nie jest bardzo uszkodzone (a w przypadku Eriksena z pewnością nie było), to podjęcie podstawowych zabiegów reanimacyjnych w ciągu 2-4 minut od utraty przytomności przez ofiarę zatrzymania krążenia bardzo zwiększa prawdopodobieństwo skutecznej defibrylacji. Jeżeli zaś uda się w miarę szybko przywrócić prawidłowy rytm serca, to istnieje duża szansa, że uniknie się również trwałych następstw niedotlenienia mózgu.
Na stadionie w Kopenhadze sprawy potoczyły się właśnie według optymalnego dla takich przypadków scenariusza (polecam Państwa uwadze wypowiedź uznanego brytyjskiego kardiologa). Błyskawiczne rozpoczęcie akcji ratunkowej, jeszcze przez samych piłkarzy i innych członków duńskiej drużyny, a następnie jej kontynuacja przez służby ratownicze, sprawiły, że możemy mówić o szczęśliwym zakończeniu.
„No dobrze – zapyta ktoś – ale dlaczego u zdrowego młodzieńca nastąpiło migotanie komór?”. No właśnie. Chyba nie wiemy. Opowieści dziennikarzy o zawale serca można chyba włożyć między bajki, bo wydają się przede wszystkim efektem połączenia niestarannego tłumaczenia („heart attack” to niekoniecznie zawał serca) z niezbyt głęboką znajomością tematu. Fakt, że nie było żadnej wzmianki o jakimkolwiek zabiegu na tętnicach wieńcowych, któremu miałby być poddany Eriksen, bardzo przemawia przeciwko takiej koncepcji.
Wszczepiono natomiast kardiowerter-defibrylator. Wszystko to pozwala przypuszczać, że albo nie znaleziono możliwej do skorygowania przyczyny migotania komór, albo nie znaleziono żadnej. W pierwszym przypadku mogłaby to być rzadka wada genetyczna powodująca zwiększone ryzyko nagłego zatrzymania krążenia. Dlaczego rzadka? Proszę pamiętać, mowa o profesjonalnym sportowcu, funkcjonującym na najwyższym poziomie. Tacy zawodnicy poddawani są regularnym, wnikliwym testom medycznym. Jeżeli coś pozostało niezauważone, to raczej wyjątkowo rzadko spotykana nieprawidłowość.
Dlaczego pozwoliłem sobie zająć Państwa uwagę opowieściami o dramacie na stadionie? Ano dlatego, że historia duńskiego piłkarza dotyczy tzw. zwykłych ludzi w nie mniejszym stopniu niż sportowych celebrytów. A zapewne nawet w większym.
Jestem głęboko przekonany, że z epizodu nagłego zatrzymania krążenia, które nastąpiło u Christiana Eriksena, wynikają dla większości ludzi praktyczne, a zarazem bezcenne wnioski.
Po pierwsze, uczcie się podstawowych technik reanimacyjnych i ratowniczych. Znajdźcie instytucje prowadzące taką edukację i ukończcie kurs, nawet gdybyście mieli za niego zapłacić. Organizujcie poprzez samorządy lokalne kursy dla swoich społeczności. Wpływajcie na włączenie szkoleń z podstaw ratownictwa do programów nauczania szkół, począwszy od podstawówki. Takie sesje powinny być powtarzane co roku, żeby wiedza się utrwaliła. Uratowanie czyjegoś życia będzie więcej warte niż zgłębianie wszystkich wierszy Karola Wojtyły razem wziętych.
Jest takie powiedzenie, że medycyna stanów ostrych to trochę gra w pokera z przeznaczeniem. Bo kluczowe elementy są te same. Trzeba mieć umiejętności. Duże znaczenie ma probabilistyka, bo bardzo często nie mamy pełnych danych, zwłaszcza w pierwszych chwilach naszego działania. No i wreszcie – przyznajmy – przydaje się trochę szczęścia. W zatrzymaniu krążenia stawka gry jest oczywista. Jeżeli na miejscu znajdzie się wyszkolona osoba (szczęście, któremu można pomóc, szerząc w społeczeństwie prostą wiedzę o podstawach ratownictwa), jeżeli prawidłowo oceni sytuację i odpowiednio szybko podejmie działanie, to szansa na wygranie tej partii jest duża. Podstawą jest czas – od utraty przytomności do rozpoczęcia podstawowej akcji ratowniczej, a następnie do defibrylacji. Tu pojawia się…
Wniosek drugi: dbajcie o to, żeby automatyczne defibrylatory zewnętrzne, zwane AED, były rozmieszczone w przestrzeni publicznej jak najgęściej. Znowu – nie do przecenienia jest tu rola samorządów, ale również osób lub gremiów zarządzających różnego rodzaju instytucjami i organizacjami. Wszędzie tam, gdzie można powiesić gaśnicę, można również zawiesić skrzyneczkę z AED. Ważne jest oczywiście, żeby dostęp do AED nie zależał od dostępności do jedynego kluczyka będącego pod opieką jednego opiekuna lub opiekunki.
Podobnym absurdem jest sytuacja, gdy w dużej instytucji, zatrudniającej kilkaset osób, prawo użycia AED ma tylko kilka z nich, bo tylko one zostały przeszkolone. Smaczku temu absurdowi dodaje fakt, że AED można prawidłowo obsłużyć również bez uprzedniej edukacji. Na przedniej ścianie urządzenia narysowany jest wyraźny schemat, w których miejscach klatki piersiowej osoby ratowanej należy przykleić elektrody. Po włączeniu urządzenia (tego przycisku nie da się przegapić) AED mówi, w języku kraju, w którym jest zainstalowany, jakie kolejne czynności należy wykonać.
Edukacja w zakresie jego obsługi z pewnością może zmniejszyć obawy przed popełnieniem błędu, ale nie jest niezbędna z praktycznego punktu widzenia. Kluczowe jest natomiast, by możliwość dostępu do AED, a w razie potrzeby szkolenie z ich obsługi było jak najszersze.
Tylko dwa wnioski, ale dla kogoś na miarę życia lub śmierci, a dla ratującego – na miarę poczucia sensu życia.
Również dlatego film z akcji ratowniczej na boisku w Kopenhadze powinien być propagowany tak szeroko, jak to możliwe. Dzięki temu, że piłkarze utworzyli z siebie żywy parawan, nie było tam „medycznej pornografii”, natomiast wiele tysięcy ludzi zobaczyło, jak niesamowicie skuteczna może być szybko podjęta i sprawnie przeprowadzona akcja ratownicza. Nie zgodzę się z opinią tych komentatorów, którzy twierdzili, że transmisję trzeba było przerwać. Tak, prawda o tym, że jesteśmy śmiertelni, jest nieprzyjemna, ale niesłychanie rzadko można unaocznić tak wielu ludziom, że śmierć nie musi być nieuchronna. Bardzo wielu ludzi dokłada starań, by ta wiedza rozprzestrzeniła się jak najszerzej. Świetnym przykładem mogą tu być kursy pierwszej pomocy organizowane przez WOŚP.
Przypomnę przy okazji, że niektórych technik ratowniczych (nie reanimacyjnych!) można nauczyć się samodzielnie, chociażby korzystając ze starych odcinków tego bloga, poświęconych układaniu osoby nieprzytomnej w tzw. pozycji bezpiecznej i udrażnianiu dróg oddechowych po zadławieniu.
Euro powoli dobiega końca, a przed nami jeszcze wiele piłkarskich turniejów. Po tegorocznym Euro pozostanie jednak wyjątkowe przesłanie. Mogą wygrać nasi, mogą wygrać tamci, ale możemy my sami wygrać ze śmiercią. A takie zwycięstwo ma smak – jak żadne inne.
Komentarze
Świetny artykuł. Przeczytałem z wielkim zainteresowaniem. Nauczanie obsługi AED powinno znaleźć się w programach szkolnych i w szkoleniach organizowanych w zakładach pracy razem z nauką sztucznego oddychania.
Widziały to zdarzenie miliony. Ale zrozumiało i oceniło profesjonalizm działania Duńczyków jedynie grupa zaawansowanych .Dla reszty, to było boiskowe: „O zemdlał ze zmęczenia”. I tyle. Taki jest poziom świadomości większości obserwatorów. I jedziemy dalej, bez refleksji. Liczy się „Polska gola!!!”. I dopiero to jest naprawdę żenująco smutne. A ten świetny artykuł nie jest w stanie tego zmienić. Poziomu edukacji społecznej. Duńczycy zachowali się profesjonalnie. A jak zachowałaby się polska drużyna? Większość zapewne stała by bezradnie, a kilku pobiegło by do bocznej linii napić się wody. No może jakiś internacjonał wiedziałby, co robić.
I żadne liczne AED niczego tu nie załatwią. Czy był Pan kiedyś na meczu „okręgówki”, lub nawet III ligi? Tam bliżej do modlitwy niż reanimacji.
Moim zdaniem bardzo istotnym zagadnieniem jest nauczyć ludzi WŁAŚCIWEGO REAGOWANIA na widok leżącej czy słaniającej się i bełkoczącej osoby.
Większość traktuje ją jako pijaka, gdyż pojęcia nie ma , że mogą to być objawy udaru. Miałem w pracy przypadek, iż ledwo wszedłem do biura a jeden z pracowników przychodzi i mówi – „kierowniku – Franek ma udar a stanął do roboty! ” Wrzuciłem do wyszukiwarki hasło – „objawy udaru” bo sam nigdy nie miałem z tym do czynienia i zgadza się z tym , co mówił pracownik. Dzwonię pod 112 i po kilku minutach zjawia się karetka i Franka zabiera. Zdążyłem jeszcze o tym powiadomić jego córkę. Po południu dzwoni ona do mnie, że dzięki temu, iż szybko zareagowaliśmy obyło się bez groźniejszych powikłań.
Podobny przypadek 40-letniego znajomego ( mieszka i pracuje w Niemczech ). Rano kiepsko się czuł więc zadzwonił do pracy, że dzisiaj nie przyjdzie. Sekretarka zadała mu kilka pytań na temat samopoczucie i nabrała przekonania, że to może być udar, Kazała mu otworzyć drzwi od mieszkania i nie rozłączać się, bo cały czas prowadziła z nim rozmowę aż do przyjazdu pogotowia, które zabrało go do szpitala. Oczywiście miał udar. Prowadzący lekarz po wykonaniu odpowiednich procedur miał jednak jakieś wątpliwości i wbrew ordynatorowi przytrzymał go w szpitalu dłużej i zlecił dodatkowe badania, z których wynikało, iż pacjent wcześnie także miał udar nie będąc tego świadomym. Dodam jeszcze, że było to w okresie pandemicznych obostrzeń.
Jakże miło zobaczyć ponownie blog lekarski, piszacy o zdrowiu. Welcome doc.
Uważam że równie ważne byłyby gumowe jednorazowe respiratory do sztucznego oddychania metoda “usta – usta” . Bezpośrednia metoda jest nie do zaakceptowania.
A już się bałam, że Pana Doktora wysłano na out!
Za moich czasów był taki nieciekawy przedmiot – przysposobienie obronne (PO).
Oprócz różnych głupot zupełnie nikomu niepotrzebnych (ćwiczenia strzelania z kbks – po co?!) przerabiano rok w rok „ku pamięci” całą gamę ćwiczeń z zakresu ratownictwa: masaż serca, sztuczne oddychanie, zatrzymywanie różnego rodzaju krwawień z różnych okolic ciała, jak ratować topielca, zadławienia – słowem, najpierwsza pomoc w różnego rodzaju medycznych przypadkach.
Pierwszą pomoc demonstrowano także na lekcjach wychowania fizycznego, nie wiem, czy we wszystkich szkołach, ale „nasza pani od wuefu” przerabiała to z nami,
Uważam, że tamte zajęcia były bezcenne, wtedy wydawało nam się, że to nudne i po co powtarzać, ale jestem pewna, że większość z moich rówieśników zapamiętała te zajęcia i w razie czego wiedzieli by, z której strony rany zrobić ucisk lub zawiązać opaskę, tamującą krew.
To chyba nie jest zbyt wiele – domagać się takich zajęć w szkole? Mniej religii, a więcej edukacji w tym, co rzeczywiście potrzebne jest do ratowania życia, bo w przypadku jakiegoś nieszczęścia modlitwa nic nie pomoże, a umiejętności ratownicze jak najbardziej.
p.s.
Pani Renata Lis w swoim felietonie potwierdza to, co piszę o zajęciach na PO, aczkolwiek w mojej szkole pan od PO na takie coś, co nosiłoby znamiona seksualnego molestowania się nie poważył – pouczał, jak i co, a sam nas nie dotykał.
Też był o nieokreślonym „wojskowym backgroundzie”.
https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/2123993,1,kawiarnia-literacka-renata-lis.read