Instytut Geriatrii – gwoździe w torciku

Nowi geriatrzy z pewnością są potrzebni. Instytut Geriatrii – zapewne też. Tyle że nie do produkowania geriatrów.

Niedobór geriatrów jest bezdyskusyjny. To, że sytuacja wymaga reakcji, też. Zastanawiające jest coś innego: dlaczego dopiero teraz zauważono ten problem? Czy będący lekarzami ministrowie zdrowia – Pan Doktor Balicki, Pan Doktor Piecha, Pani Doktor Kopacz i Pan Doktor Arłukowicz – uznali, że skoro oni są wiecznie piękni i młodzi, to problem starzenia się społeczeństwa da się jakoś załatwić? Czy nikt w kolejnych rządach nie potrafił przeczytać ze zrozumieniem prognoz demograficznych?

Tak czy inaczej, przedkładając zdrowy pragmatyzm nad analizę pobudek Pana Ministra (Jacek Federowicz stwierdził niegdyś, że nie ma dobrych polityków – są tylko tacy, którzy boją się, że nie zostaną wybrani ponownie), dobrze, że problem końcu zauważono.

Pan Minister Arłukowicz przedstawił powstanie Instytutu Geriatrii jako podstawę rozwiązania problemu. Zapomniał przy tym wspomnieć, że stworzenie (czy też odtworzenie) realnego potencjału w geriatrii będzie najprawdopodobniej długotrwałe i kosztowne, i że Instytut Geriatrii nie będzie tu żadnym panaceum.

Przyczyny przewidywanych problemów są dwojakiej natury: jakościowej i ilościowej. Pierwsze z nich wynikają z wysokich wymagań, którym musi sprostać nowoczesny geriatra, a które Pan Minister wydaje się ignorować.

Geriatra musi być świetnym internistą, biegłym we wszystkich specjalizacjach pochodnych (np. kardiologii, nefrologii czy gastroenterologii), dobrym neurologiem i niezłym psychologiem oraz wiedzieć cokolwiek o psychiatrii. Powinien mieć w małym palcu zagadnienia farmakologii klinicznej (bo wraz z procesem starzenia zmienia się to, co dzieje się z lekiem w organizmie chorego) oraz rehabilitacji medycznej. Czyli – powinien być lekarzem wszechstronnym, a przy tym doświadczonym, bo tego zawodu nie da się nauczyć po prostu z książek.

Wykształcenie takiego specjalisty nie może być procesem krótkotrwałym. Oczywiście jeżeli nie przyjmiemy punktu widzenia, który Pan Minister zdaje się po cichutku forsować – że specjalista to po prostu ktoś, kto posiada odpowiedni papier – nawet jeżeli procedura jego uzyskiwania nakazuje wątpić, czy certyfikatowi towarzyszy pożądany poziom umiejętności.

Aspekt ilościowy problemu jest dosyć oczywisty. Punktem wyjścia do rozważań mogą być tu dane demograficzne. Wynika z nich, że potencjalnych pacjentów jest dużo, a będzie więcej. Jeżeli mamy wielu żyjących coraz dłużej pacjentów, to potrzeba dla nich wielu lekarzy specjalistów, czyli ludzi wszechstronnie wykształconych.

Z kształceniem kompetentnych specjalistów jest zaś trochę tak, jak z przysłowiowym angielskim trawnikiem. By go wyhodować, wystarczą proste działania, ale stosowane konsekwentnie i przez odpowiednio długi czas.

Ergo – jeżeli potrzebujemy wielu fachowców, których edukacja wymaga czasu, to powierzanie ich kształcenia jednemu Instytutowi Geriatrii wydaje się utopią wobec skali zapotrzebowania. By jej podołać, trzeba było by powołać jakieś monstrum na miarę karykaturalnych instytucji-imperiów z „Dzienników Gwiazdowych” Stanisława Lema.

Warto przy tym pamiętać, że przy każdej (lub prawie) uczelni medycznej w Polsce istnieją kliniki geriatrii. Suma ich wysiłków powinna skuteczniej przyczynić się do stopniowego łagodzenia deficytu geriatrów.

Pozostaje kwestia pieniędzy. Wzrost liczby specjalizantów z geriatrii oznacza nieuchronnie albo zwiększenie liczby opłacanych przez ministerstwo rezydentur, albo szpitalnych etatów. Tak czy inaczej – koszty będą istotne, a nikt z Ministerstwa Zdrowia nie pochwalił się, że na pewno znajdzie na to pieniądze.

Co więcej – liczba rezydentur w rożnych innych (w tym uważanych za deficytowe) specjalizacjach została ostatnio drastycznie obniżona. Najprawdopodobniej po to, by trochę oszczędzić. Czcigodna Władza zachowuje się zatem jak niezamożny facet, jeżdżący dychawicznym rzęchem, który opowiada kolegom w lokalu gastronomicznym, że jutro kupi sobie nowego, luksusowego SUV-a, bo takie ma potrzeby.

Zmiany w opiece geriatrycznej ewidentnie są potrzebne i dobrze, że Czcigodna Władza to dostrzega. Niedobrze tylko, że nie można oprzeć się wrażeniu, że jej plan działania w tej niezwykle ważnej sprawie wydaje się mieć postać mickiewiczowskiego „My z synowcem na czele i jakoś to będzie!”.

PS Odpowiedzi na komentarze do poprzednich wpisów – przepraszam za opóźnienie.
Pan Hu hu: serdecznie dziękuję! Dzięki Panu pomyłka o 100 lat, dotycząca daty wprowadzenia pakietu onkologicznego, którą w blogerskim zapale popełniłem, była widoczna na stronie tylko przez niecałą godzinę. Jeszcze raz – wielkie dzięki!

Jeszcze raz Pan Hu hudo opisywanego przez Pana przypadku zamierzam się odnieść, ale trochę to potrwa. Proszę o cierpliwość.

Panowie Kot Mordechaj i 1300 gramów: preparaty oparte na fipronilu stosujemy, zgodnie z zaleceniem weterynarza, u naszych rodzinnych psów. Efekty rzeczywiście są dobre. Dodatkowo psy noszą również obróżki „przeciwpchelne”, podobno działające również na kleszcze.

Pan/Pani madżyk: ze strzykawką do usuwania kleszczy, tak samo jak z podobnym do niej kształtem urządzeniem typu „lasso”, nie miałem do czynienia. Jedno i drugie można znaleźć w internecie. Warto by znaleźć jakąś opinię fachowca.

Pan markoz: szybkie testy mające sprawdzić, czy kleszcz był zarażony boreliozą, można kupić i wykonać samodzielnie. Niestety, informacja na temat ich czułości i specyficzności, którą znalazłem, ma charakter raczej marketingowy niż merytoryczny. Kleszcza można również przesłać do specjalistycznych laboratoriów, ale już same ograniczenia logistyczno-metodyczne (kleszcz musi być schłodzony do 4 stopni C, a najlepiej zamrożony – jak to zrobić podczas mazurskiego rejsu?) mogą stanowić istotną przeszkodę.
Co więcej – koniecznie trzeba pamiętać, że kleszcze przenoszą również inne, groźne choroby. Negatywny wynik testu pajęczaka na nosicielstwo boreliozy nie powinien zwalniać nas od uważnej obserwacji ofiary ukąszenia – zarówno dwunożnej, jak i czworołapnej.