Profesoroza
W Polsce profesor to nie etat uniwersytecki. To dożywotnia boskość. Nie wszyscy tę boskość potrafią udźwignąć.
Na wstępie z całą mocą oświadczam, że znakomita większość profesorów, których mam zaszczyt znać, jest wolna od zespołu boskości belwedersko nabytej, zwanej dalej profesorozą. Są świetnymi fachowcami w swoich dziedzinach i dobrymi, a niekiedy wręcz wspaniałymi ludźmi. Tym bardziej uczulony jestem na profesorskie patologie. Bo wiem, że wcale tak nie musi być i że ci z profesorozą szkodzą tym dobrym.
Pół biedy, jeśli w poczuciu własnej boskiej bezkarności Czcigodni wypowiadają się z właściwym celebrytom pominięciem zasad dobrego wychowania i elementarnej przyzwoitości, a przy okazji z całkowitym brakiem pokory. Każda siła polityczna ma przynajmniej jeden taki egzemplarz, więc wstyd za koleżanki i kolegów rozkłada się na scenie politycznej mniej więcej proporcjonalnie.
Gorzej, jeżeli w imię tegoż poczucia boskości, które nakazuje przewodzić maluczkim zawsze i wszędzie, Czcigodni rujnują czyjeś życie – psychicznie albo fizycznie. Mieliśmy ostatnio dwa dosadne przykłady.
Pierwszy przykład profesorozy: Pan Profesor Chazan zadecydował za matkę, że ona ma urodzić dziecko, które nie ma szans na przeżycie. Pani Justyna Bargielska napisała niedawno, że Pan Profesor dbał o rodziców, których dzieci nie miały szans na przeżycie po porodzie. Noworodkom organizowano godne pogrzeby. To bardzo piękne, naprawdę. Martwi mnie tylko, że pouczając o niewłaściwym stylu dyskursu, Pani Justyna Bargielska napisała takie zdanie: „Umożliwił kobietom wybór, którego nie miały wtedy w większości szpitali”.
Gdzież tam mi, prostemu elektrofizjologowi, dyskutować z wyrafinowaną intelektualistką. Będę jednak się upierał, że sprawa, która tak podzieliła Polskę, wykazała, że wyboru w istocie nie było. Wyobrażam sobie, prosty człowiek z resztek Puszczy Osieckiej, że wybór byłby wówczas, gdyby Pan Profesor postawił sprawę jasno: „To dziecko najprawdopodobniej nie ma szans. Czy chce je pani urodzić? Będziemy się Panią troskliwie opiekować, a dziecku zapewnimy godny pogrzeb”.
Pan Profesor nie zapytał. Pan profesor zadecydował sam, jak ma być. To nie jest wybór. Skutkiem jest potężna trauma psychiczna kobiety. Co więcej – Pan Profesor twierdził, ze operacja naprawcza jest możliwa. Nie wiem tylko, czy kłamał świadomie, by zachować twarz, czy pod wpływem licznych klakierów uwierzył w swoją wszechwiedzę. Jest bowiem prawie pewne, że o leczeniu bardzo skomplikowanych wad wrodzonych noworodków dużo wiedzą neonatolodzy i anestezjolodzy, zaś Pan Profesor ma o tym pojęcie bardzo powierzchowne.
Drugi przykład profesorozy: Pan Profesor Jan Talar. Jest specjalistą od rehabilitacji, a nie neurochirurgii, neurologii lub anestezjologii. Twierdzi jednak, że potrafi wybudzać chorych ze śpiączki i doprowadził do tego, że tak właśnie przedstawiają go media. Niektóre przedstawiają go podobno również jako wybitnego neurochirurga.
Głosi on publicznie, że śmierć mózgu nie istnieje, na co wprawdzie nie ma udokumentowanych danych, ale za to znakomicie szkodzi transplantologii w Polsce, a konkretnie – ludziom czekającym na mogący ich uratować przeszczep. Dyskutowaliśmy już na ten temat w ramach niniejszego bloga. Ostatnio przybył do Wrocławia, gdzie w szpitalu przy Traugutta leżał 17-letni Kamil, ofiara wypadku samochodowego. Kamil nie miał już krążenia mózgowego, jednak jego matka, a co ważniejsze – liczni znajomi (i mniej znajomi) – protestowali przeciwko uznaniu go za zmarłego. Nawet wówczas, gdy o pobraniu narządów do przeszczepu nie było już mowy. Również o tym dyskutowaliśmy niedawno.
Teraz skupmy się na postępowaniu Pana Profesora, który przyjechał na miejsce na prośbę matki chłopca. Mógł wyjść do młodzieży i powiedzieć coś w rodzaju: „Drodzy przyjaciele Kamila, nie potrafimy zapewnić nieśmiertelności, chociaż bardzo byśmy chcieli. Pozwólmy mu odejść i pożegnajmy go godnie – tak, jak sobie na to zasłużył”. Nie, Pan Profesor powiedział: „Witajcie, kochani, dziękuję, że walczycie. To dzięki wam Kamil wciąż żyje.” Mógł nie znać jeszcze wtedy wyników badań mózgu. Musiał je znać, wychodząc. Przyznał wówczas, że zalecił personelowi głaskanie Kamila. Oraz stwierdził, że Kamil stoi na linie i nie wiadomo, w którą stronę się przechyli. Mówił to o człowieku, przez którego mózg nie płynęła już krew, a więc nie dopływał tlen. Hm, już oprawcy totalitarnych reżimów wiedzieli, że jedną z najgorszych tortur jest tortura nadziei…
Pan Profesor, w imię swojej mołojeckiej sławy wybudzacza ze śpiączek, nie namówił matki i przyjaciół pacjenta do uznania tego co nieodwracalne, a zarazem do dania szansy innym śmiertelnie chorym ludziom, którzy żyliby dzięki Kamilowi. Pan Profesor nie uznaje zasady, że my, lekarze, walczymy w takich sytuacjach ze wszystkich sił, dopóki możemy, ale czasami musimy uznać swoją klęskę. I że jedynym jaśniejszym punktem w tej tragedii może być fakt, że być może odzyska szansę na życie ktoś inny, kto już nadzieję stracił.
Jak reagować na przypadki profesorozy tak, żeby nie skrzywdzić przy tym fachowych i przyzwoitych ludzi? Wprowadzenie systemu anglosaskiego, gdzie „profesor” jest tytułem uczelnianym, a nie państwowym, czyli zaprzestanie przyznawania tytułu profesora zwyczajnego? Przemawia za tym dobre doświadczenie z krajów, gdzie system taki funkcjonuje. Ci najlepsi merytorycznie i tak mają w nim potężną nieraz pozycję. Nie obniża jej to, że o najwybitniejszych kardiologach świata mówi się „Doktor”, a nie „Profesor”.
Bo „Doktor” to wykształcenie, a „Profesor” to kontrakt. Innymi słowy – w przeciwieństwie do Polski nie ma profesorów ustawowo dożywotnich, czyli zwyczajnych. Wśród tych uczelnianych również panuje rozwarstwienie, bo nie są sobie równi: profesor Harvard University i profesor Whatever City University (gdziekolwiek Whatever City by się nie znajdowało).
Z kolei na najznakomitszych uniwersytetach zdarzają się dożywotni (czy raczej doemerytalni) profesorowie – są to znakomitości, które budują swoimi nazwiskami markę uczelni. Na przykład nobliści, ale oczywiście nie tylko. Gracze układowi i hochsztaplerzy grzęzną gdzieś w niższych ligach. Zapewne system anglosaski nie jest jednak jedynym wyjściem i można by wymyślić inny model.
Myślmy zatem, by ochronić ofiary profesorozy przed nimi samymi.
Komentarze
W Angkii specjalistow medycznych tytuluje sie wylacznie Mr kub Ms. Podobnie tytuluje sie dentysriw. Jesli jest ona czy on profesorem to wylacznie dla swych studentow, jesli wyklada na uczelni medycznej.
Doktorem sie tytuluje wylacznie lekarza „od wszysrkiego” czyli pierwszwgo kontaktu czy lekarza pogotowaia..
Profesoe Chazan sprawia wrazenie nawiedzonego.
Profesoroza jest chorobą zakaźną i opanowała nie tylko nauki medyczne,ostatnio przenosi się na niższy stopień nauczania.Na tę epidemię nie ma lekarstwa.
Bo to jest tak, kiedy produkty regionalne (patrz Mleczko) dorabiają się tytułów.
Tytuły przed nazwiskami czasami niestety burzą ideę tego wspaniałego zawodu. Niektórzy lekarze zapominają wówczas, co tak na prawdę powinni robić.
Zgadzam się! Jakis czas temu pojawiła się „deklaracja niewiary” wrocławskiej położnej: http://www.feminasum.pl/blog/praktykuje-medycyne-nie-religie/
Głosy normalności powinny się pojawiać jak najczęściej, to daje nadzieję…
Stefanie, choroba, o której piszesz ma swoją bardzo ciekawą odmianę, a mianowicie „sędziozę”. Nabywana również belwedersko 🙂
„śmierć mózgu nie istnieje” – żywym przeciwdowodem tej tezy zdaje się być sam prof. Talar.
Te choroby mają ciężki przebieg przez wzgląd na to, iż nakładają się na masowe zakażenie Polovirusem.
W krajach rozwiniętych nie bawią się w habilitacje, szkoda na to czasu. Ważna jest praca w dużych zespołach badawczych, a nie dłubanina w pojedynkę i staczanie bojów z komisją kwalifikacyjną i układami na uczelni. Tytuł doktora jest tam wystarczający do zatrudnienia na stanowisku służbowym profesora na tej, czy innej uczelni.
Drogi Andrzeju,
Jak możesz nie odróżniać *stopnia* doktora od szlachetnego *tytułu* profesorskiego? :-)))
Doczytałem końcówkę wpisu Gospodarza i pragnę zamieścić tu wyjaśnienia, dotyczące systematyki profesorozy.
Otóż w polskim systemie mamy 2 rodzaje profesur: służbowe i naukowe. Na samym dole hierarchii są profesorowie nadzwyczajni. Są to z reguły osoby posiadające stopień dr hab i nic więcej. W mniejszych ośrodkach uzyskanie stopnia dr hab. automatycznie skutkuje mianowaniem na stanowisko profesorskie. Osoby te mają prawo posługiwać się dzwonkiem „profesor”, co bardzo boli profesorów z wyższych poziomów hierarchii. Po reformach Kudryckiej stanowisko prof. ndzw. nie daje gwarancji dożywotniego zatrudnienia (zwykła umowa o pracę a nie mianowanie), w praktyce jednak są już nieusuwalni, bo zasiadają we wszystkich możliwych komisjach. Oczywiście reguł ta nie dotyczy UJ: tam stanowisko prof. ndzw. piastuje się na czas określony i jeżeli nie uzyska się wyższego stopnia profesorskiego, jest się degradowanym na zwykłego adiunkta, oczywiście po wygraniu konkursu na to specjalnie tworzone stanowisko (sic!). Profesurę nadzwyczajną zwie się też profesurą uczelnianą lub podwórkową. Zwykły śmiertelnik profesora nadzwyczajnego może rozpoznać po dzwonku umieszczonym *po* nazwisku, np.: „dr hab. Jan Kowalski, prof. UJ”. Średnia wieku uzyskania stanowiska prof. ndzw. zależy od dziedziny, ale można przyjąć, że wynosi ok. 40 lat.
Wyżej w hierarchii dziobania znajdują się profesorowie tytularni. Są to osoby, które uzyskały tytuł naukowy profesora nadawany przez prezydenta RP na wniosek jakiejś (zwykle własnej) rady wydziału. Osoby te stawiają dzwonek profesorski przed nazwiskiem: „prof. dr hab. Jan Kowalski”. Mają zwykle powyżej 50 lat i uwaga – większość zatrudniona jest na stanowisku… profesora nadzwyczajnego!
Jeżeli profesor nadzwyczajny z tytułem profesora jest dostatecznie „grzeczny”, może przejść na kolejny poziom – profesora zwyczajnego. Oznacza to zmianę stanowiska – z profesora nadzwyczajnego na zwyczajnego. Nie ma prostego sposobu rozpoznania zwyczajności profesora – choć niektórzy piszą sobie to tak: „prof. zw. dr hab. Jan Kowalski”. Profesorem zwyczajnym zwykle zostaje się w wieku przedemerytalnym.
Uwaga: na UW funkcjonują (nieliczni) profesorowie tytularni zatrudnieni na stanowisku adiunkta (!).
Oczywiście to nie koniec. Ponad profesorami są członkowie PAN. Członkowie PAN dzielą się na członków-korespondentów i członków rzeczywistych. „prof. dr hab, czł. rz. PAN Jan Kowalski”.
Stosuje się też dzwonki w postaci ksiądz, inż., dr hc. (doktor honoris causa). Artyści jeszcze niedawno zamiast dr i dr hab. stosowali coś w rodzaju „kwal. 1 stop.” i „kwal. 2. stop.”.
Najdłuższy dzwonek, jaki widziałem, składał się z 10 członów, choć trudno mi teraz przypomnieć sobie, jak on mógł wyglądać. Ktoś umieścił na wykop.pl zdjęcie tabliczki wiszącej na profesorskim gabinecie. Mogło to wyglądać tak:
„ksiądz prof. zw. dr hab. inż. czł. kor. PAN Jan Kowalski, dr hc”
Andrzej
22 sierpnia o godz. 6:25
No tak, ale doktorat na zachodzie ma zupełnie inna wartość, niż ten stworzony nad Wisłą. Kiedyś na ćwiczenia mój profesor przyniósł pracę doktorską z farmakologii napisaną w Karolinska, była to ponad 800- stronicowa cegła oprawiona w skórę. U nas młody doktor często jeszcze niewiele umie i to habilitacja ma być progiem udowadniającym jego kompetencje.
Na zachodzie osoba po doktoracie jest rzeczywiście samodzielnym pracownikiem naukowym. A tymczasem ja jadę niedługo na postdoca do Stanów i trzęsę spodniami, czy się nie zbłaźnię ze swoim nadwiślańskim podejściem naukowym zderzając się z tamtejszymi realiami. 3majcie kciuki. 🙂
Osoby , oczywiście w mniejszości z tytułem tytularnym prof. zw. uważają swoja osobę jako nieomylni i znawcy wszystkich dziedzin. Przykład prof. z AGH w sprawie prowadzonej przez komisję Macierewicza lub np. na jednej z uczelni , gdzie odbywała się konferencja naukowa , wystawiona jest aparatura pomiarowa , przechodzący prof. nie z tej profesji wyjaśnia drugiemu zasady działania i sposób wykorzystania tej aparatury, oczywiście opowiada bzdury, dr tej profesji stojący obok zwraca uwagę temu profesorowi, ten odpowiada, iż on wie co mówi bo jest profesorem belwederskim. Wniosek; ten pan jak i inni uważają skoro już są belwederscy to alfa i omega. To są zaszłości z poprzedniego systemu nie dokonania, wiedza a papierek mianowania decydował o kompetencjach. Tego typu zjawiska znajdziemy w innych dziedzinach naszego życia, przykład biegłych sądowych. Biegły na uwagi do swojej opinii odpisuje, iż podważanie umiejętności i uprawnień eksperckich podważa autorytet Sądu w Gdańsku. Inny od spraw budownictwa lądowego to inż. melioracji, a budownictwo ? , tak technik budownictwa wodnego. Skoro sąd go powołał na biegłego w tym zakresie tzn. że w tym dniu wstąpiła na niego wiedza i kompetencje. Czy dalej musimy do życia materialnego sprowadzać zjawisko z wieczernika? Przecież ” wieczernik” ma inny sens. Wg. tych absurdalnych zasad powodujemy, iż nieudacznicy poprzez akt powołania, mianowania staja się kimś pomimo tego, iż jest inaczej.
Inna choroba to DOCENTOZA ! Uczelnie medyczne dalej tytułują swoich doktorów z habilitacją DOCENTEM !
Ten tytuł nie istnieje już od ponad 20 lat !