Przez buntowniczkę Jachirę PiS i opozycja mają kłopotliwy wybór

Prosta zmiana prawa o ruchu drogowym (wymagająca na razie nieco prac redakcyjnych) zaproponowana przez posłankę Klaudię Jachirę może znacznie zwiększyć bezpieczeństwo pieszych na polskich drogach. Rzecz w tym, że jest najwyraźniej postrzegana przez wszystkie strony sceny politycznej głównie jako kłopot.

Skąd takie podejrzenie pod adresem (że tak zażartuję) tuzów naszej polityki? Żeby je uzasadnić, cofnijmy się nieco w czasie.

Tuż po wyborach do Sejmu, bo 19 października, wybrana na posłankę Klaudia Jachira zadeklarowała w wywiadzie dla „Gazety Stołecznej”, że będzie walczyć o bezpieczeństwo pieszych. Zapowiedziała starania o takie zmiany w prawie, które będą chronić pieszych, a zwłaszcza o usunięcie z kodeksu pojęcia „wtargnięcie na jezdnię”.

Wypowiedź spotkała się z życzliwym komentarzem stowarzyszenia Miasto Jest Nasze na Twitterze i ze zdecydowanie nieprzychylnymi komentarzami kierowców (cytuję za portalem Natemat.pl):

1. Dzisiaj buduje się specjalne przejścia dla tych, którzy wiecznie trzymają nosy w telefonach, zlikwidowanie „wtargnięcia na jezdnię” jeszcze bardziej odmóżdży pieszych.

2. To akurat nie jest dobry pomysł. Przy pieszym w kapturze na głowie i słuchawkach na uszach, wchodzącym na jezdnię pod koła samochodu, bez rozglądania się na boki, kierowca nie ma żadnych szans na wyhamowanie. Chyba że pieszych będzie obowiązywało zatrzymanie przed przejściem.

3. Czyli jak mi ktoś wbiegnie na drogę z premedytacją i nie zdążę wyhamować przy przepisowych 50 km/h, to będę winny? Nie mógł tego ktoś mądry wymyślić.

Do analizy tych (i podobnych) komentarzy wrócimy później, na razie kontynuujmy naszą historię. Dzień później kraj obiegła wstrząsająca wiadomość o wypadku na warszawskiej ul. Sokratesa. Rozumny inaczej gostek w bmw postanowił pojeździć sobie po mieście z prędkością grubo ponad 100 km/h (tak przynajmniej mieli ocenić biegli). Abstrahując od szacowanej prędkości – nie zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, na którym znajdowała się rodzina z dzieckiem. Mężczyzna zdążył zepchnąć z przejścia żonę i wózek z dzieckiem (który i tak został przez rozpędzony samochód trafiony). Sam zginął.

Wypadek był bez wątpienia przerażający, a przy tym spektakularny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może powiedzieć, że był to wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności, bo na co dzień takie rzeczy w Polsce się nie zdarzają. Gdyby tak pokusić się o opisanie w jednym miejscu wszystkich śmiertelnych wypadków na drogach, których przyczyną była nadmierna szybkość, alkohol, narkotyki lub dowolna kombinacja tych trzech czynników, a które zdarzyły się w ostatnich trzech-czterech latach, to powstałoby tomiszcze, przy którym trylogia Sienkiewicza byłaby cieniutką broszurą reklamową.

Czasami jednak nie liczba ofiar, lecz spektakularność zdarzenia skłaniają władze do zdecydowanego działania, które miałoby przełamać niemoc w rozwiązaniu problemu.

Jak zatem zareagowała Władza? Kluczowi politycy w ogóle nie zareagowali, zajęci codzienną walką o wpływy, wobec której tragiczna i bezsensowna zarazem śmierć traci znaczenie. Przynajmniej w ich oczach. Pozostali zdecydowali się – jeśli w ogóle – na rutynową, bezpieczną reakcję. Trochę jak komendant policji w „Casablance” Howarda Hawksa, który rozkazał: „Aresztować podejrzanych! Tych, co zawsze!”.

Na przykład prezydent Rafał Trzaskowski zapowiedział zmianę organizacji ruchu na ul. Sokratesa w Warszawie. Gdyby głównym lekarstwem na śmiertelne wypadki z udziałem pieszych miały być przebudowy, to trzeba by przebudować większość kraju. Bo potrzebne są zdecydowane, najlepiej niezbyt kosztowne działania systemowe.

Inicjatywa Klaudii Jachiry trafia w punkt, choć będę się upierał, że pomysł wymaga niewielkich poprawek i dwóch rozszerzeń. Usunięcie pojęcia „wtargnięcie na jezdnię” powinno dotyczyć wyłącznie przejść dla pieszych oraz oznakowanych przejazdów rowerowych przez drogę. Ergo: nie tylko piesi, ale i rowerzyści powinni być bezwzględnie chronieni, ale na przeznaczonych dla nich przejściach i przejazdach przez drogi dla samochodów. Tylko tyle i aż tyle.

Dlaczego tylko tyle? Bo inaczej stworzymy rzeczywiście pole dla drogowej anarchii ze strony pieszych i rowerzystów – niebezpiecznej dla nich samych. Zwłaszcza że mamy czasy zarówno narcystycznych kierowców (co świetnie było widać w przytoczonych komentarzach), jak i narcystycznych pieszych, rowerzystów, użytkowników hulajnóg elektrycznych etc. To kolejna emanacja bomisizmu, o którym pozwoliłem sobie pisać (w innym kontekście) w poprzednim wpisie. Posłanka powinna zdawać sobie z tego sprawę, bo rzecz dotyczy w dużej mierze jej pokolenia.

Dlaczego aż tyle? Bo nie przekonają mnie żadne kwękania kierowców typu: „to ja mam się zatrzymać przed przejściem z tych 50km/h? Niemożliwe!”. A gdzie jest powiedziane, że przed przejściem dla pieszych lub przejazdem przez drogę musisz jechać 50 km/h? Pomyśl, że możesz zwolnić, jeżeli masz wątpliwości. Mój ulubiony argument: „to niech piesi mają obowiązek zatrzymania się przed przejściem dla pieszych!”. Otóż, moje Czcigodne Siostry i Czcigodni Bracia w drogowej niedoli, proponuję Wam przejechać się poglądowo do Bukaresztu.

Byłem tam niedawno. Wróciłem wstrząśnięty natężeniem ruchu ulicznego i mechanizmami nim rządzącymi. Bukareszt został podobno wybrany najbardziej zakorkowaną stolicą Europy. Jestem przekonany, że zasłużenie.

Na jezdni panuje prawo silniejszego. Pierwszeństwo ma ten, kto odpuści ostatni. Moi niezwykle kulturalni i mili współpracownicy, bez względu na płeć i wiek, za kierownicami zamieniali się w bestie. No i na tym poligonie dla terminatorów (chociaż wypadków widziałem zaskakująco mało) jedna rzecz zwracała od razu uwagę – cała ta wzajemna walka kierowców, prawie na śmierć i życie, ustawała, gdy zbliżali się do przejścia dla pieszych. Grzecznie stawali, wyraźnie przedtem zwalniając, żeby nie było wątpliwości.

Kiedy wyraziłem zdziwienie tymi metamorfozami, mieszkająca od lat w Bukareszcie Daniela (na co dzień dystyngowana dama, a za kierownicą – „cyngiel” dowolnych sił specjalnych) wyjaśniła mi, że rzecz ma się bardzo prosto. Nieustąpienie pieszym na przejściu przez kierowcę skutkuje automatycznie utratą prawa jazdy (jeżeli dobrze zapamiętałem – na trzy miesiące). Policjanci stają sobie za drzewkami koło takich przejść, obserwują, a potem wychodzą z „lizaczkiem”. Paliwa zużywać nie muszą, a nagrody lecą. Sądząc z zachowania bukareszteńskich kierowców, w opowiadaniu Danieli albo w ogóle nie było przesady, albo niewiele.

U nas kierowcy, a wśród nich prominentni dziennikarze, potrafią krzywić się na kontrole prędkości, więc i życzliwości dla projektu pani Jachiry (z moimi poprawkami, ale zrzekam się bez żalu praw współautorskich) nie bardzo się spodziewam. Bo czego człowiek nie zrobi, żeby mieć prawo uwolnić swoje prawdziwe „ja”, kiedy jest już za kierownicą. Tyle że temat jest bardzo nośny społecznie i wymaga jeszcze dwóch uzupełnień.

Po pierwsze: każde zdarzenie drogowe zakończone śmiercią czyjąkolwiek prócz sprawcy, a w którym czynnikiem przyczynowym byłaby rażąco nadmierna prędkość, alkohol, narkotyki lub ich połączenie, powinno być zakwalifikowane jako zabójstwo z zamiarem ewentualnym. Nad wyborem takiego wariantu interpretacji zdarzenia na Sokratesa zastanawia się właśnie Prokuratura Generalna (podaję za Wirtualną Polską z 27 października). Gdyby zdecydowano się na taki wariant, to sprawcy groziłoby nawet dożywocie zamiast maksymalnie ośmiu lat za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

Istota analizy jest tu następująca (cytuję za Wp.pl, opracowanie: Krystian Winogrodzki):

Zamiar ewentualny ma miejsce wtedy, gdy sprawca przewiduje możliwość popełnienia przestępstwa i godzi się na to. Chodzi o ewentualne przewidzenie możliwości popełnienia tego czynu. Paragraf określa, że „koncepcja czynu polega na założeniu, że wola człowieka zawiera w sobie sposób reakcji na świadomość zaistnienia różnych okoliczności”. Wówczas sprawca decyduje się na działanie mimo pełnego rozeznania nietolerowania ryzyka z nim związanego.

Z mojego punktu widzenia taka właśnie kwalifikacja czynu powinna być stosowana w sytuacjach, gdy sprawca sam, z własnej woli i bez udziału zdarzeń losowych, spowoduje, że znacznie wyższe stanie się albo ryzyko samego wypadku, albo ryzyko, że jego następstwa będą znacznie cięższe. To samo – jak widać – rozważa Prokuratura Generalna, dla której cała rzecz może być potężnym kłopotem politycznym, ale o tym za chwilę.

Wróćmy na razie do postulowanych uzupełnień, regulacji, którą pozwolę sobie nazwać Lex Jachira.

Drugie postulowane przeze mnie uzupełnienie brzmi tak: każde wykryte prowadzenie silnikowego pojazdu mechanicznego w stanie upojenia alkoholowego, pod działaniem narkotyków czy innych substancji odurzających lub z rażąco nadmierną prędkością (np. o 75 km/h powyżej prędkości dozwolonej w danym miejscu), lub bez uprawnień do prowadzenia konkretnego typu pojazdu, powinno być kwalifikowane jako usiłowanie spowodowania śmierci lub ciężkiego uszkodzenia ciała innej osoby i zagrożone stosowną karą.

Czy Lex Jachira (z poprawkami lub bez) jest restrykcyjne dla kierowców? Oczywiście, że tak, ale jeżeli mamy przestać być krajem dróg śmierci, to coś konkretnego zrobić trzeba.

Lex Jachira ma jeszcze jeden aspekt – polityczny. Nieco ekstrawaganckiej posłance udało się to, co pozostawało poza możliwościami intelektualnymi głównych polityków opozycji w poprzednim Sejmie. Zamiast wyłącznie reagować na działania Dobrej Zmiany i tylko uganiać się za kolejnymi tematami podrzucanymi przez Prezessimusa, zrobiła coś, co opozycji może pozwolić odzyskać, chociaż na chwilę, inicjatywę strategiczną.

Wyciągnęła niewątpliwie ważny społecznie temat, istotny dla bardzo wielu osób i środowisk, wobec którego panuje dość powszechne zrozumienie. Wiadomo, że opozycja w Sejmie nie ma większości, więc Lex Jachira może nie przejść. Ale jeżeli nie przejdzie, to Prezessimus i jego wesoła gromadka wyślą fatalny sygnał do społeczeństwa.

Wie o tym chyba prokurator generalny, skoro tak zdecydowanie zabrał się za zmianę kwalifikacji prawnej tragedii na Sokratesa. Jednak zbyt restrykcyjne dla kierowców prawo uderzy przede wszystkim w tych, którzy byli elektoratem Prezessimusa, a o których Dobra Zmiana musi teraz walczyć w Sejmie ze swoimi brunatnymi sąsiadami.

Przecież są środowiska, w których jazda z gazem do dechy jest normą, tak samo jak jazda po wódzie albo różnych wynalazkach, w których nie jest niczym niezwykłym prowadzenie bez „prawka”, bo zabrali za alkohol… Prezessimus i jego wesoła drużyna wydają się mieć to wszystko wliczone w polityczną kalkulację.

Tymczasem prawie co poniedziałek czytamy o młodych ludziach zabitych lub okaleczonych w samochodach w nocy z soboty na niedzielę, podczas powrotu z imprezy. Do tego ofiarami, niekoniecznie w weekendowe noce, bywają kierowcy lub pasażerowie innych samochodów, rowerzyści, piesi… A z drugiej strony mamy takie kwiaty jak polityk PiS z Opolszczyzny, który przez 12 lat jeździł bez prawa jazdy, a prokuratura za każdym razem dawała mu szansę. Wzruszające, nieprawdaż?

Mam nadzieję, że Lex Jachira (ze stosownymi poprawkami i rozszerzeniami) zostanie uchwalone, mimo że KO i Lewica nie mają większości w Sejmie. Być może uda się zebrać wystarczająco liczną grupę posłów rozumiejących, że tam, gdzie zaczyna się elementarne zagrożenie ludzkiego życia, tam powinny kończyć się podziały polityczne. No i że bossowie największych partii podzielą ten punkt widzenia.

Bo na razie w kwestii bezpieczeństwa pieszych jesteśmy daleko za Rumunią (i nie tylko).