Pinokio i Andrzejek – ćwiczenia z Excela na polu minowym
Dwóch gości od arkuszy kalkulacyjnych udaje, że usiłuje zażegnać kryzys medyczny. Czasami rżną głupa (bo to u poprzedników zazwyczaj działało), czasami próbują mieć pomysły. I wtedy jest jeszcze straszniej.
Porozmawiajmy o pieniądzach
Pinokio i Andrzejek odmieniają przez wszystkie przypadki, że protestującym medykom chodzi tylko o pieniądze. Których nie mają skąd wziąć.
Pierwszy z tych dwóch to nieudany korpoludek, który jakimś cudem zrobił karierę w banku, ale w porządnej korporacji mógłby wylecieć nawet z całkiem nieprestiżowego stanowiska. Poziom umiejętności analizy faktów oraz ich wiarygodnego przedstawiania jest bowiem w jego przypadku mocno niewysilony. Ma za to skłonność do mało finezyjnych kłamstw. Andrzejek nie ma pojęcia o medycynie. Wie tylko, jak za diagnostykę i leczenie chorych nie płacić. Tak właśnie najprościej można opisać sposób działania NFZ, gdzie Andrzejek poprzednio pracował. Proszę mnie źle nie zrozumieć – założenia, te oficjalne, były inne. Ale nie wytrzymały pierwszego kontaktu z praktyką.
Protestujący medycy podobno chcą pieniędzy (oczywiście wyłącznie dla siebie), ale ich nie dostaną. Tak przynajmniej wynika z wypowiedzi Andrzejka, że państwo nie ma fabryki pieniędzy albo że chciałby zaprosić protestujących na rozmowy, żeby wytłumaczyć im, dlaczego ich żądania są niewykonalne. Wtóruje mu Pinokio, określając postulaty protestujących jako zaporowe.
Tu ujawnia się pewien problem mentalny obu panów: zaburzenia poznawcze. Wyraźnie nie dostrzegają masy wyrzucanych codziennie w błoto przez Zjednoczoną Patologię pieniędzy, które mogłyby posłużyć poprawie ludzkiego zdrowia i ratowaniu życia. Oczywiście, niektóre są nie do odzyskania. Nie da się odprzekopać Mierzei Wiślanej. Ale wciąż sterowalnych źródeł potencjalnego finansowania systemu opieki zdrowotnej jest sporo. Centralny Horaport Lotniczy, lotnisko w Radomiu imienia Wielkiego Perukarza, finansowanie wielu ludzi i organizacji niemających kompetencji lub przyzwoitości, a najczęściej jednego i drugiego… Wiecie Państwo, o czym mowa.
Oczywiście, z tymi rezerwami to tylko teoria. Historia palca Lichockiej pokazała, że dla złowrogiego starca i jego gromadki ważniejsze jest szczucie elektoratu na medyków przez medium nazywane w skrócie KurWizją niż jego zdrowie. Pan Profesor Migalski niedawno pięknie wyjaśnił ten mechanizm.
Ale jest w tej sprawie kolejny, całkiem świeży smaczek. Pinokio i Andrzejek zatrudnili ostatnio jeszcze jednego facecika do pomocy. Facecik jest specjalistą od niepłacenia za usługi medyczne jako doświadczony pracownik NFZ. Poza tym ma jakieś bardziej lub mniej badziewne certyfikaty, że umie manipulować ludźmi (nie mylcie tego, Szanowni Państwo, z zarządzaniem). A teraz, za 15 tysi miesięcznie, będzie przekonywał ludzi, od których zależy, czy człowiek po wypadku przeżyje, czy nie, że nie powinni zarabiać więcej niż czwórkę, pracując w dodatku w warunkach niebezpiecznych dla nich samych i dla ratowanych przez nich ludzi. Samo powołanie na stanowisko tego człowieczka jest kolejnym pokazaniem wiadomo którego palca personelowi medycznemu. Co potwierdza, że panowie nie zrozumieli skali problemu.
Jest jeszcze jeden aspekt, skoro o pieniądzach mowa. Oto krótkie wyliczenie opublikowane przez Siostra Bożenna:
Czyli, jak się okazuje, zatrudniając faceta od manipulacji, Andrzejek i Pinokio pokazali paluszek również pacjentom i ich rodzinom. Wszystkim – i tym prawdziwym narodowym katolikom, i gorszemu sortowi, i tym, którzy nie chodzą na wybory, bo polityka ich brzydzi.
Krótka historia gry w pieniądze
Przez lata od 1989 r. sekwencja zdarzeń była taka sama:
– w kampanii wyborczej odmieniano „poprawę opieki zdrowotnej” przez wszystkie przypadki (razem z edukacją).
– potem okazywało się, że zdrowie nie jest takie szlachetne, jeżeli trzeba dać kumplom albo dowolnym, byle odpowiednio agresywnym związkowcom.
– konsekwentnie stosowano system „nie mamy i co nam zrobicie”, odpowiednio zmodyfikowany do sytuacji poszczególnych zawodów medycznych.
– główna idea była taka, że z jednej strony podstawowe stawki wynagrodzeń medyków były niskie, z drugiej – stawki za dyżury zauważalnie atrakcyjniejsze (nie dla wszystkich grup!), no i istniała możliwość dodatkowej pracy „w prywacie”.
– kiedy medycy próbowali protestować, stosowano wobec nich najbrudniejsze metody: od szantażu emocjonalnego (chorych porzucicie?), do dezinformacji społeczeństwa i szczucia go na personel medyczny. Dzisiaj mamy to samo, nowy jest tylko poziom bojówkarskiego chamstwa satrapy i jego drużyny.
Efekty opisanej powyżej strategii były proste:
– lekarze stosowali trzy rozwiązania: dyżurowali do upadłego, pracowali po godzinach, „w prywacie” albo po prostu uciekali, co wcale takie proste przed wstąpieniem do Unii Europejskiej nie było. Wyjątek stanowili chętnie już wtedy przyjmowani na Zachodzie anestezjolodzy, co przełożyło się na wielkie zainteresowanie anestezjologią już wśród studentów.
– personel laboratoryjny i radiologiczny sporo dyżurował i, w miarę możności, dorabiał „w prywacie”.
– najgorzej było z personelem pielęgniarskim i ratowniczym, bo z tymi grupami rozmawiano wyłącznie z pozycji siły, wymuszając ciężką pracę za marne stawki.
Aha, żeby Państwu nie umknęło: dochody za dyżury nie były wliczane do podstawy wynagrodzenia (np. brane pod uwagę przy obliczaniu emerytury), jako że władza traktowała je oficjalnie jako godziny nadliczbowe, mimo że medyczny personel szpitalny miał w większości obowiązek dyżurowania. Przekładając to na inny język: masz obowiązek dyżurować, ale nie możesz doliczyć tego dochodu do emerytury lub zdolności kredytowej, bo władza uznaje, że dyżury to twoje dobrowolne hobby, chociaż jest to twój obowiązek. Paragraf 22 to przy tym pikuś.
Później weszliśmy do Unii i dopiero wtedy system zaczął tonąć szybko, chociaż przewidywalnie. Minęło prawie 15 lat od odzyskania niepodległości (wiem, wiem, prawdziwa niepodległość przyjdzie wtedy, kiedy satrapa wjedzie do Sejmu na białym kocie) i wszyscy byli głodni nowych perspektyw.
Efekt był piorunujący. Dramatycznie ubyło allied professionals (przepraszam, ale określenie „personel średni” nie przechodzi mi przez klawiaturę, tak samo jak zwrot „siostra” w odniesieniu do pielęgniarki niebędącej zakonnicą), a zwłaszcza personelu pielęgniarskiego i ratowniczego. Młode pielęgniarki stały się rzadkością jak jednorożce, bo te, które miały już dyplomy, wyjechały, a te, które zamierzały uczyć się pielęgniarstwa, zmieniały zdanie, mając perspektywy pracy lepiej płatnej, lżejszej i bez upokorzeń. Część z będących już w zawodzie po prostu się przekwalifikowała. Był jeszcze jeden, wcale nie rzadki wariant, który zilustruję przykładem: opowiadano mi o roczniku w szkole pielęgniarskiej, w którym prawie 100 proc. słuchaczek uczyło się norweskiego…
Zapotrzebowanie z krajów starej Unii wysysało z kraju specjalistki i specjalistów, zwłaszcza z młodszych roczników. To była ta dekada, kiedy można było zrobić dwie podstawowe akcje:
– naprawę systemu przez poprawę warunków pracy, wykraczającą daleko poza wzrost wynagrodzeń.
– uzupełnienie braków kadrowych przez stworzenie przejrzystego, a zarazem przyjaznego i nierezygnującego z jakości systemu przyjęcia w Polsce personelu medycznego z zagranicy, zwłaszcza z Białorusi i Ukrainy.
Wobec bierności rządzących problem pogłębiał się, aż dotarliśmy do punktu, w którym polski system opieki zdrowotnej nie był od 1989 r. (a może nawet 1945).
Karetki stoją puste, szpitale nie mają zapewnionych obsad dyżurowych, a starania o wizytę w poradni POZ coraz bardziej przypominają grę losową.
Czas zdesperowanych miernot
Jak widać z powyższego opisu zdarzeń, było do przewidzenia, że sytuacja, jaką mamy obecnie w ochronie zdrowia, musiała kiedyś nastąpić. Ale politycy uważali, że nie nastąpi nigdy, nawet kiedy było już naprawdę źle, czyli w ostatnich kilku latach. Szczerze mówiąc, nasz mały Franco (nazwijmy go zdrobniale: Francacho) kombinował dobrze: ryzyko skutecznego buntu społecznego powstaje wtedy, kiedy czynnik powodujący niezadowolenie zadziała w miarę synchronicznie na wiele osób. Mogą nim być chociażby – jak to bywało w historii – wysokie ceny podstawowych produktów. Po drugie, polityk nie ma się czym przejmować, jeżeli niezadowolone osoby są swoim nieszczęściem tak zaabsorbowane, że zorganizowane protesty z ich strony są mało prawdopodobne. A jeżeli już zaistnieją, to będą albo krótkie, albo mało powtarzalne, albo jedno i drugie. Przykłady? Ludzie chorują w różnych momentach, a ich bliscy są na tyle zaabsorbowani, że do protestów nie mają głowy. Albo: niepełnosprawność jest procesem ciągłym, czyli występuje symultanicznie u wielu osób jednocześnie, ale przy tym pochłania tyle czasu i energii opiekunów, że protest z ich strony może być jedynie wynikiem skrajnej desperacji i powtórzenie go na dużą skalę jest mało prawdopodobne. Czyli polityk nie musi się martwić. Chyba że będzie miał pecha.
Otóż Francacho miał koszmarnego pecha – wylosował w tej grze kartę porażki: covid-19. Przeciążony system opieki zdrowotnej nie wytrzymał. Ludzkie dramaty skumulowały się w czasie. Niezadowolenie społeczne stało się odczuwalne. Zwłaszcza że system był i jest fatalnie zarządzany. Dosadnie widać następstwa jednej z podstawowych zasad polityki Francacho. Podobnie jak tytułowy bohater „Cesarza” Kapuścińskiego konsekwentnie otacza się on lojalnymi miernotami, które z kolei otaczają się jeszcze większymi lojalnymi miernotami… i tak dalej, aż do podstawowych szczebli hierarchii.
[Konieczna dygresja: jeżeli ktoś jest ciekaw szczegółów tego mechanizmu, to z całego serca polecam przedstawienie „Cesarza” w warszawskim Teatrze Ateneum – mistrzowskie pod każdym względem.]
Miernoty stanęły przed problemem do rozwiązania: nie ma ludzi, nie ma pieniędzy. To znaczy pieniądze są, ale ich nie ma, bo taki mamy polityczny klimat. A poza tym nawet gdyby były, to nie zawsze jest komu płacić.
Działania ekipy Francacho poszły dwutorowo. Z jednej strony jest to przekaz (że tak zażartuję) społeczny. Szczujnia Kury Goebbelsa dwoi się i troi. Hejt wobec medyków w internecie hula w najlepsze przy absolutnej bierności organów ścigania. To drugie jest akurat zrozumiałe, bo jak owe organy mają ścigać kogoś, kto jest inspirowany przez ich własnych zwierzchników politycznych? Przecież to by było nielogiczne, a przede wszystkim ryzykowne dla organów (jeżeli macie Państwo w tym momencie obraźliwe skojarzenia z tym słowem, to można uznać je za uprawnione).
Ale oczywiście ton nadają wypowiedzi miernot z różnych szczebli. Dwa małe przykłady poniżej.
Pinokio i Andrzejek wygłaszają oświadczenia typu: „protestujący nie chcą prawdziwego porozumienia”. Czy zauważyliście Państwo, że stopniowo przeszliśmy od Prawdziwego Polaka poprzez Prawdziwe Przeprosiny do Prawdziwego Porozumienia? Ach, te problemy z osobowością…
Stanisław Karczewski, człowiek idea: „jedni pracują, inni protestują”. Cóż, nie miejmy pretensji do autora tych słów. Jaki geniusz, taki jego błysk.
Z drugiej strony miernoty ze wszystkich sił pracują nad rozwiązaniami, które mają im zapewnić sukces. Odnotowałem dwa rekordy. Pierwszy to opublikowany przez Ministerstwo Zdrowia wynik analiz, że lekarzy będzie za dużo (podaję za dziennik.pl). Wprawdzie nastąpi to dopiero między 2036 a 2040 r., ale jednak. Zastanawiałem się, dlaczego akurat teraz opublikowano te wyniki. Można je uznać za potencjalnie prawdziwe, bo trwający przez najbliższe 15 lat lub dłużej istotny niedobór lekarzy (i pozostałego personelu medycznego) sprawi, że będziemy mieli do czynienia z nadumieralnością ludzi oczekujących na skuteczną pomoc medyczną. Czyli popyt może spaść. Tylko po co straszyć społeczeństwo, że lepiej będzie wtedy, kiedy duża jego część będzie już po pierwszym pochówku? A może chodzi o to, że większość przedstawicieli Suwerena nie czyta więcej niż pierwszych kilka słów z komunikatów informacyjnych, więc wywnioskuje, że lekarzy już teraz jest zbyt dużo albo zaraz będzie? Nie należy więc przejmować się burdami medyków.
Drugi rekord to cytowany w internecie występ którejś z miernot, która zagroziła ratownikom, że jeżeli nie przyjmą oferowanych im stawek, to, UWAGA, zabiorą im karetki. Komu zabiorą? Ratownikom? I co z nimi zrobią? Dadzą księżom, bo wzrośnie liczba ostatnich namaszczeń, których trzeba będzie wtedy udzielać? Dosadnie widać z tej wypowiedzi, jak dalece ekipa Francacho niczego z obecnej sytuacji nie zrozumiała.
A może zrozumiała? Sama to w pewnym sensie obwieściła. Jedna z konferencji prasowych Andrzejka, transmitowana przez szczujnię, została przerwana planszą PILNE. Wszystko po to, żeby pokazać przemowę pewnego nienawidzącego ludzi starca na pogrzebie przedstawiciela pewnej gardzącej ludźmi instytucji.
Bądźmy jednak sprawiedliwi, są również różne próby uregulowań, które poprawiłyby sytuację polskich pacjentów przynajmniej wizerunkowo, bo tylko o wizerunek tej gromadce chodzi.
Na szczęście umarł śmiercią częściowo naturalną projekt kształcenia lekarzy w szkołach zawodowych. Ale kilka innych rozwiązań, starych i nowych, pozostało.
Dochody z dyżurów nadal nie są wliczane do emerytury.
Polski Ład, który uderza w małe przedsiębiorstwa, uderzy również w pracujących na samozatrudnieniu lekarzy, także tych, którzy ratują system (i swój byt), dorabiając do marniutkich emerytur.
Widać za to wyraźny trend ochrony, za wszelką cenę, dyrektorów szpitali różnego szczebla i kierowników zespołów medycyny ratunkowej. W większości są to ludzie o mentalności poganiaczy niewolników, a ich decyzje i zachowania mają ze sztuką zarządzania mniej więcej tyle wspólnego co krzesło elektryczne z eleganckim fotelem. Wpadli w błędne koło: ich specyficzny styl powoduje, że ludzie odchodzą, więc zwiększają presję na tych, którzy pozostali (nie przestrzegając nazbyt ortodoksyjnie zasad prawa), więc odchodzą kolejne osoby. I tak dalej.
Co w tej sytuacji robi Andrzejek? Rozluźnia jeszcze bardziej normy obsad dyżurowych, które i tak były zbyt niskie. Jeżeli więc coś stanie się pacjentowi podczas dyżuru, to nie obciąży się winą dyrekcji za niezapewnienie chorym należytej opieki (wszak działała zgodnie z zarządzeniami swego ministerstwa). Oskarży się personel medyczny, nawet jeżeli w tym samym czasie był zajęty ratowaniem innej osoby. Oczywiście, można by było dofinansować placówki, ale pieniądze potrzebne są zupełnie gdzie indziej i Państwo wiecie, gdzie.
Pinokio i Andrzejek mają rację – ten protest jest o pieniądze. Tyle że nie o te, które mają być wydane przez ekipę satrapy na medyków, ale o te, które suweren wyda na pochówki i prywatne leczenie swoich bliskich. Bo medyków, po prostu, nie będzie.
Komentarze
To co Pan opisał to świńta prawda ale nie cała…
Ile kasy by do tego systemu nie dosypano to i tak zostanie zmarnowana bo nasz system jest stworzony po to by naganiać klientów do prywatnego sektora usług medycznych.
Dwa przykłady: coś mnie boli- wizyta u lekarza rodzinnego i tu: a skierowanie na RTG (dostępne za dwa dni?) USG (kilka dni???) tomograf (xxx dni) potem z wynikiem do specjalisty (ile dni oczekiwania???). Finalnie mało kto ma tyle zdrowia i CZASU by się tak leczyć. Zostajemy z pigułkami przeciwbólowymi i finalnie wiadomo: zostajemy z powiększonym problemem. Co prawda RTG jest za ścianą. W szpitalu jest tomograf, są lekarz i technik etacie ale jest wrzesień i ,,kwota na tomografię już sie wyczerpała”. Alternatywa? Po godzinie 16 na TYM samym urządzeniu ci sami lekarz i technik za określoną kwotę wykonają to badanie.
Inny przykład: moja żona cierpi na SM. Od czasu do czasu musi przyjąć sterydy w kroplówce. Kiedyś szła na oddział dzienny – w ciągu 2h przyjmowała je i dalej funkcjonowała. Po ,,usprawnieniach” musi się położyć na oddziale neurologii tylko po to by 2h dziennie przyjąć kroplówkę. ŻADNYCH INNYCH PROCEDUR MEDYCZNYCH SZPITAL NIE WYKONUJE WOBEC NIEJ bo po prostu innych nie ma. No tak – może chociaż rehabilitant – wolne żarty. Alternatywa? Kupić sterydy bez refundacji i zapłacić znajomej pielęgniarce za ich podanie.
I ostatni przykład: COVID-19 jako dar niebios dla lekarzy zatrudnionych w publicznej służbie zdrowia. Gdy tylko kowid pojawił się cała publiczna służba zdrowia czmychnęła na teleporady. Skuteczność tych teleporad…cóż podobna do księżowskich guseł. Ludzie wrócili do biur, pracownice sklepów nie wróciły bo nigdzie nie chowały się (i na kowida nie wymarły) a teleporady…zostały. Za to prywatne gabinety kowida się przestały bać.
Proszę mnie źle nie zrozumieć: lekarze domagają się kasy (zapewne słusznie), pielęgniarki domagają się kasy (120% słusznie), wszyscy domagają się zmiany patologicznych warunków pracy (100% racja) ale NIKT nie domaga się zmiany wynaturzonego systemu gdzie skuteczność=zdrowie pacjenta jest kompletnie nieistotna, liczy się tylko wymiar kosztowy. Bo zwyczajnie ten wynaturzony system jest też jednocześnie korzystny dla lekarzy wykonujących prywatną praktykę, jego nieefektywność nagania im klientów.
ps. (nie wiem czy to prawda-może Pan potwierdzi) Znajoma Ukrainka – wykwalifikowana pielęgniarka opowiedziała mi swoje ,,przygody” w Polsce. Podobno nasza publiczna służba zdrowia (czy raczej usługi medyczne?) cierpi na niedobór personelu a pielęgniarek w szczególności ale…o ile lekarzy ze Wschodu zatrudnia chętnie i od ręki, o tyle pielęgniarek już nie. Co najwyżej jako jakąś ,,pomoc” za najniższą krajową, bo bez uprawomocnienia jej ukraińskich dokumentów potwierdzonych regularnym kursem w Polsce jako pielęgniarkę już nie. Jej, jako imigrantkę z rodziną, nie stać na rok wegetacji w Polsce, więc zatrudniła się w agencji i opiekuje się za znacznie lepsze pieniądze starszymi ludźmi.
W takim razie, jeśli rząd nie ma pieniędzy, to skąd bierze tyle kasy, którą sypie kościołowi kat. i Rydzykowi.
No, a wracając do meritum. Niedawno miałam poważne problemy z okiem. Lekarz rodzinny wystawił mi skierowanie na SOR i do kliniki okulistycznej. Oczywiście na SOR nie poszłam, gdyż z własnego doświadczenie wiem co tam się dzieje, z kliniki również zrezygnowałam. Pozostało tylko leczenie u prywatnego okulisty.
A więc dlaczego tyle pieniędzy idzie w błoto, a nie na potrzeby zwykłego obywatela, w tym i na służbę zdrowia? Chciałabym doczekać chwili, że ta chora sytuacja się skończyła, ale nie mam już nadziei.
Jeszcze tylko mam małe życzenie, otóż bardzo bym chciała aby ci , którzy doprowadzili do tej chorej sytuacji doświadczyli na własnej skórze „dobrodziejstw” systemu, na który skazali nas wszystkich, czyli na piekło za życia.
@Sławczan
W pełni się z Panem zgadzam. Bo chodzi nie tylko o ilość pieniędzy na ochronę zdrowia, ale i o sposób ich wydatkowania. I marnym pocieszeniem jest to, że nie tylko nasz kraj ma z tym problem. Kilka tygodni temu, Pan Łukasz Warzecha w programie „Loża prasowa” w TVN24 podał przykład Wielkiej Brytanii. Tam też próbowano podnieść jakość usług medycznych przez wpompowanie pieniędzy do tzw. systemu. I jak powiedział Pan Redaktor, bez skutku.
Może więc najpierw powinniśmy przyjąć jakiś system finansowania. Tylko do tego potrzeba ponadpartyjnego porozumienia. A to jest raczej niemożliwe, bo każda partia ma swoją koncepcję ochrony zdrowia. I tylko ona się liczy. Najlepszym przykładem może być los kas chorych. Z tego co wiem, to nie był zły pomysł. Tylko, że jego autorem była prawa strona (czyli AWS). Więc jak lewa (czyli SLD) doszła do władzy, to oczywiście trzeba było ją zmienić.
Podsumowując – nie tylko ilość pieniędzy jest ważna. Sposób ich wydawania też.