Tragedia na Giewoncie musiała się zdarzyć, bo solidnie na nią pracowano

Pierwsza analiza zdarzeń związanych z tragiczną w skutkach burzą na Giewoncie skłania do wysunięcia dwóch wniosków. Po pierwsze: to musiało się wydarzyć. Po drugie: kolejne dramaty są tylko kwestią czasu.

Śmierć i obrażenia wielu turystów przebywających podczas burzy na szczycie Giewontu i w bezpośrednim jego sąsiedztwie nie powinny były się zdarzyć, ale to, że się wydarzyły, nie powinno nikogo zaskoczyć.  Na przestrzeni ostatnich lat zmienił się bowiem profil mentalny turystów odwiedzających Tatry, a w każdym razie istotnej ich części.

Myślę, że można nazwać to zjawisko bomisizmem. Od: bo mi się [należy]. Bez oglądania się na kogokolwiek innego i cokolwiek innego. Zwłaszcza bez brania pod uwagę, że w górach cokolwiek może pójść źle. Istniało zatem prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że taki sposób (że tak zażartuję) myślenia doprowadzi kiedyś do tragedii. Potrzebny był tylko czynnik wyzwalający. Okazała się nim burza nad Giewontem.

Z moich obserwacji, ale także z rozmów ze znajomymi ratownikami TOPR, wynika niezbicie, że brak elementarnego krytycyzmu wśród znacznej części turystów górskich nie rozpoczął się w sierpniu 2019 r. To zjawisko, które wszyscy znamy od lat. Najprostsze przykłady? Późne wyjścia w wysokie góry, w porze niedającej szansy, żeby wrócić przed zmierzchem. Skandalicznie niedostosowany ekwipunek, zwłaszcza buty (legendarne już klapki i adidasy, niegdyś chodaki), ale też inne elementy ubrania. Ewidentny brak kalkulacji sił uczestników wycieczek, zwłaszcza dzieci, ale nie tylko.

Kolejnym elementem górskiego bomisizmu (bo mamy jeszcze bomisizm drogowy, plażowy i wiele innych) jest brak rozumienia gór i zjawisk przyrody, ale również praw meteorologii. Szczególnie wzruszające są dla mnie oskarżenia w internecie, że nie było tam ostrzeżeń przed burzą, nie rozsyłano też ostrzegawczych esemesów.

A gdyby były, to co? Jedna z osób – przewodnik – usłyszawszy pierwsze pomruki burzy, zaczął ze swoją grupą schodzić, ostrzegając napotkane po drodze osoby, że słychać nadchodzącą burzę. Słyszał odpowiedzi typu: „Może zdążymy?” albo „Może przejdzie bokiem?”. To co – na SMS o burzy wszyscy rzuciliby się ku wylotowi szlaku? Pozwalam sobie wątpić.

Poza tym co z tego, że nie było ostrzeżeń? Były prognozy o możliwości burz w tym rejonie. Czyli należało zachować czujność. Zwłaszcza w okolicy Giewontu. Z relacji można się dowiedzieć, że burza przyszła szybko, ale dała czas na zejście poniżej szczytu tym, którzy zechcieli spojrzeć w niebo oraz usłyszeć jej pomruki. A pozostali? Czekali, aż na niebie wyświetli się komunikat w rodzaju: „To już naprawdę burza. Uciekaj powoli, żeby nie wzbudzać paniki!”?

Zastanówmy się przez chwilę: poprzednie masowe porażenia na Giewoncie miały miejsce kilka dziesięcioleci temu. Przez wiele następnych lat takich wydarzeń nie było mimo braku ostrzeżeń internetowych czy esemesowych. Bo jedno i drugie narzędzie najzwyczajniej w świecie jeszcze nie istniało. Po prostu każdy z nas – wielu tysięcy turystów chodzących po Tatrach – wiedział, że jeżeli jest w górnych ich partiach i pogoda ZACZYNA SIĘ krzaczyć, to trzeba możliwie bezzwłocznie rozpocząć zdecydowany odwrót w dół szlaków. A o tym, że w czasie burzy zwłaszcza Giewontu trzeba unikać, wiedziały nawet żółtodzioby tatrzańskiej turystyki.

Z drugiej strony porażający brak pokory wobec zjawisk przyrodniczych widać nie tylko w górach.

Z trzeciej – pogoda w ostatnich latach staje się coraz bardziej dynamiczna. W górach nie trzeba burzy, żeby skończyło się licznymi ofiarami. Wystarczy gigantyczna ulewa lub gęsta mgła. Zwłaszcza jeśli jednemu lub drugiemu zjawisku towarzyszyć będzie istotny spadek temperatury.

Tak przy okazji – z brakiem pokory wobec przyrody idzie porażający brak szacunku dla ratowników górskich. Pozwalam sobie przypomnieć Państwu tekst dotyczący powodów wezwania helikoptera TOPR, który opublikowałem po rozmowach z ratownikami siedem lat temu. Nic się od tego czasu nie zmieniło. Jest może nawet jeszcze gorzej.

Zwłaszcza że idący w góry bez cienia zastanowienia nad szczegółami wyprawy czują się bezkarni, bo za akcję ratowników, nawet z użyciem śmigłowca, nie zapłacą ani grosza. Stąd wezwania do zmęczonej żony, które zdarzały się i kiedyś, i teraz.

Jest jeszcze jeden element tego, co zdarzyło się na Giewoncie, stosunkowo mało omawiany, bo związany z burzą jedynie pośrednio. Jeżeli dobrze zrozumiałem wypowiedzi ratowników, to większość z bezprecedensowo wysokiej liczby rannych odniosła obrażenia nie w wyniku uderzenia pioruna, ale z powodu następstw paniki na szczycie. To również w pewnym stopniu odzwierciedla stan mentalny znajdujących się tam turystów: wejść na górę za wszelką cenę, a jeżeli będzie niedobrze, to uciekać, nie bacząc na bezpieczeństwo innych i własne.

Co można zrobić, żeby zapobiec kolejnym, zwłaszcza masowym dramatom? Niewiele, ale to nie znaczy, że nic.

Wprowadzić odpłatność za akcje ratownicze wzorem słowackiej Horskiej Sluzby. Jej wysokość powinna odzwierciedlać wszystkie rzeczywiste koszty akcji. Czyli tanio nie będzie.

Wprowadzić ubezpieczenia w możliwie przystępnej cenie, które posiadających je turystów zwalniałyby od płacenia za akcję ratowniczą, gdyby jej potrzebowali. Oczywiście ważne by tu były klauzule wykluczenia. Na przykład że osoba, która jest pijana na szlaku, nie skorzysta z dobrodziejstw ubezpieczenia, nawet jeżeli je wykupiła. To samo powinno dotyczyć rażąco niewłaściwego ekwipunku, np. skutków urazu spowodowanego upadkiem osoby, która w wysokie Tatry poszła w klapkach.

Dlaczego tak? Bo mam mocne przekonanie, że narcystyczni klapkowco-adidasowcy nie chcą zadać sobie trudu zrozumienia przyrody, ale groźba poniesienia bardzo wysokich kosztów do nich przemówi.

Co jeszcze warto zrobić? Wprowadzić zamknięcia szlaków lub ich fragmentów, jeżeli warunki zostaną uznane przez TOPR za niebezpieczne. Oczywiście nie roi mi się marnowanie sił ratowników na latanie z barierkami czy taśmami odgradzającymi. Żyjemy w czasach internetu i tam właśnie jest miejsce na komunikaty o wyłączeniach dostępności szlaków.

A jeżeli ktoś ten zakaz wstępu zlekceważy? Wtedy, jeżeli zajdzie konieczność akcji ratowniczej, to odpłatność za nią wyniesie krotność postulowanej wyżej opłaty podstawowej za działania ratowników. Zaś w przypadkach, gdy warunki w zamkniętym rejonie zagrażałyby bezpieczeństwu ratowników, mieliby oni oficjalne prawo odmowy podjęcia akcji. Dura lex, sed lex.

No i jeszcze jedno. Zasady bezpieczeństwa nakazywałyby pamiętać, że jeżeli gdzieś wpuszcza się ludzi, to trzeba wiedzieć, jak ich się stamtąd wypuści, gdyby nagle zaszła taka potrzeba. Ta odnosząca się do obiektów budowlanych zasada nie musi oczywiście odnosić się do całych gór (bo nie może). Ale do niektórych, szczególnych ich partii – powinna.

Mówiąc wprost: uważam, że dostęp do szczytu Giewontu powinien być limitowany biletami. Być może do innych partii Tatr również.

Nie wiem, czy zrealizowanie moich postulatów zapobiegnie następnej masowej tragedii w polskich Tatrach. Jestem jednak pewien, że bez radykalnych działań będziemy musieli skonfrontować się z kolejnymi dramatami – i to w niedługim czasie. Czynniki ryzyka, które widać było od dawna i które burza nad Tatrami przekształciła z zagrożenia w bezmiar ludzkiego nieszczęścia, istnieją bowiem nadal.

PS Bardzo dziękuję Pani Hannabo za bardzo cenne merytorycznie komentarze do wpisu dotyczącego kryzysu lekowego.