Zimowe porady śpiewające, czyli pomysł na Depresję Eskimosa
Najprostsze metody dbania o zdrowie bywają nie mniej skuteczne od wyrafinowanych technologii medycznych. A jakże od nich przyjemniejsze.
19 stycznia mieliśmy „Blue Monday”, czyli najbardziej depresyjny dzień w roku. Cliff Arnal – podaję za Wikipedią – wyliczył, że właśnie w ostatni poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia najbardziej dotkliwie odczuwamy sumę niekorzystnych czynników meteorologicznych (niedobór światła słonecznego), psychologicznych (świadomość niedotrzymanych postanowień noworocznych) i ekonomicznych (termin płatności kredytów na zakupy świąteczne). Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ścisłe wyznaczenie „Blue Monday” to zabieg bardziej naukawy niż naukowy, ale niektóre elementy uwzględniane w tym procesie mogą być dla nas rzeczywistym kłopotem. Ich waga jest jednak mocno zróżnicowana, bo dwa z nich nie są nieuniknione.
Pozwoliłem sobie postulować już poprzednio, żeby nie podejmować postanowień noworocznych i zastąpić je przemyśleniami noworocznymi. Mam nadzieję, że przynajmniej większość z Państwa nie zdecydowała się wziąć ryzykownego kredytu na zakupy świąteczne. Czyli – zapomnijmy o postanowieniach noworocznych (zamieńmy je co najwyżej na mniej stanowcze zamierzenia), a kredytów nie braliśmy, a jeśli braliśmy, to takie, żeby móc je spłacić. Dwie składowe problemu mamy zatem „z głowy”. Z trzecią nie będzie tak łatwo, a w dodatku będzie odczuwalna nie przez jeden poniedziałek, lecz przez miesiące.
Nie tylko mała ilość światła słonecznego, ale sama długość dnia oraz temperatury dobowe zdecydowanie wpływają na nasz sposób życia w ciągu tych kilku miesięcy. Z naturalnych przyczyn ograniczona jest aktywność fizyczna na świeżym powietrzu, tak ważna dla zdrowia – również psychicznego. Mniej wysiłku to mniej wydzielanych endorfin, czyli gorszy nastrój.
Co więcej – do zimowego braku koncentracji i skłonności do obniżonego nastroju przyczynia się, być może, jeszcze jeden mechanizm, będący swego rodzaju reliktem naszego rozwoju gatunkowego i cywilizacyjnego. Nie jest on, siłą rzeczy, udokumentowany, ale słyszałem o nim z więcej niż jednego specjalistycznego źródła, więc coś w nim musi być. Dr Michał Skalski, psychiatra z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, specjalista od zaburzeń snu, opisał mi go, a ja spróbuję mniej więcej powtórzyć.
Kiedy nasz gatunek rozwijał się w naszej strefie geograficznej (i – oczywiście – tych jeszcze bliżej Bieguna Północnego), zimowe warunki utrudniały nie tylko zdobywanie pożywienia, ale przetrwanie w ogóle. Oczywiste w takich warunkach stawało się zmniejszenie aktywności, by przetrwać niekorzystny czas. Człowiek nie zapadał w sen zimowy, ale też nie było dużych wędrówek czy dalekich polowań. Istotą było, by przetrwać, co oznaczało istotne zwolnienie tempa życia. Gdzieś na północy Eskimos przytulał się w igloo do swojej Eskimoski, a nieco bardziej na południe zmieniały się tylko miejsca przytulania…
Po latach nasza cywilizacja uniezależniła się w dużym stopniu od warunków meteorologicznych. Bezpieczeństwo termiczne i zdobycie żywności nie stanowi już dla ogromnej większości mieszkańców naszej strefy problemu na miarę przetrwania. Ceną za to jest wymóg aktywności, który stawia nam społeczeństwo. Rano wspomniany Eskimos wsiada do auta i gna do roboty. Tymczasem całe jego jestestwo domaga się, by nigdzie nie jechać, tylko przytulic się do Eskimoski, bo dzień taki krótki… W ten sposób Eskimos, Skandynaw, a także my – od Bałtyku do gór – mamy obniżony nastrój, bo działamy wbrew sobie.
Jak zaradzić zimowej szarości? Zanim przedstawię Państwu propozycje zimowego przetrwania w naszych czasach, zacznę – tylko pozornie nie na temat – od pewnego wydarzenia…
Doktor Jacek Gessek, kardiolog z Torunia, razem z grupą przyjaciół nagrał płytę. Nie dla zysku została nagrana (chociaż wydana bardzo starannie), a niektóre utwory są dostępne w internecie. Zapytacie Państwo: cóż nadzwyczajnego? Wszak muzykujących na co najmniej przyzwoitym poziomie lekarzy nie jest wcale tak niewielu. Najbardziej znany to oczywiście ceniony neurolog Kuba Sienkiewicz – lider znakomitych Elektrycznych Gitar. Zdziwiliby się Państwo bardzo, jak duża jest statystyczna szansa, że lekarz, którego znacie jako kompetentnego specjalistę, jest „po godzinach” występującym na mniejszych lub większych estradach muzykiem.
Oczywiście poza Kubą Sienkiewiczem o większości grających i koncertujących lekarzach wypada powiedzieć, że raczej bywają muzykami, niż nimi są. Medyczna codzienność jest bowiem bezlitosna – bardzo trudno wykroić czas na regularne ćwiczenia, o próbach z zespołem już nie wspominając. Wspaniałego lidera Elektrycznych Gitar i jego mniej znane koleżanki oraz kolegów łączy jedno – w swojej muzyce nie odnoszą się w żaden sposób do medycyny. No dobrze, jest mały wyjątek: Elektryczne Gitary mają w swoim repertuarze cudownie absurdalną piosenkę, która zawiera maleńką, dla laików zapewne ledwo zauważalną wzmiankę o padaczce skroniowej. Przypominam, że dr Jakub Sienkiewicz jest neurologiem…
Tymczasem płyta Doktora Gesska traktuje w całości o zagadnieniach medycznych. Zwraca się w niej, z wyraźnym przymrużeniem oka, do koleżanek i kolegów po fachu. W co najmniej dwóch piosenkach zwraca się również do pacjentów kardiologicznych: „Po zawale” i „Kardiobossa”. Można tam znaleźć porady dotyczące takiego sposobu życia, który zwiększy bezpieczeństwo chorego (bardzo polecam!), ale także opis wielu narzędzi, którymi dysponuje współczesna medycyna, gdy sam tryb życia nie wystarczy. Wszystko to podane mądrze, ale w lekkiej formie, za to z dużą dbałością o stronę muzyczną. Doktor Jacek Gessek zajmuje się leczeniem ostrych stanów kardiologicznych przy pomocy zabiegów – co zawsze jest bardzo obciążające psychicznie i fizycznie. Skąd idea, by tworzyć i wykonywać piosenki o medycynie, zamiast uciekać ku mniej stresującym tematom z naszego życia? Na to pytanie najlepiej odpowiada sam autor w opisie płyty, dostępnym na jego stronie. Dla mnie najważniejsze jest, że z całości jego wypowiedzi łatwo wychwycić dwie jego pasje: zawodową i do muzyki.
No właśnie – to jest pomysł na zimowe niepogody, który pozwalam sobie Państwu przedstawić i który składa się z dwóch punktów:
Muzyka, ale nie tylko słuchana. Oczywiście samo słuchanie muzyki może bardzo pozytywnie wpłynąć na nasze duchowe wnętrze. Dobrze by jednak było pójść krok dalej. Spróbować zacząć grać na jakimś instrumencie – niekoniecznie na gitarze, bo wcale nie jest łatwa. Warto móc cieszyć się, już po krótkiej nauce, możliwością wykonania prostej, ale popularnej melodii, innej niż „Wlazł kotek”. Najwdzięczniejsze wydają się instrumenty klawiszowe – zwłaszcza pogardzany przez profesjonalistów keyboard. Najtańsze można kupić naprawdę tanio, a od czasu do czasu w sieciach marketowych pojawiają się instrumenty naprawdę przyzwoitych firm. Samouczki zazwyczaj dołączane są do instrumentu, można znaleźć również materiały internetowe, chociaż kilka lekcji z nauczycielem nie zaszkodzi – osobistych albo przez internet. Poręcznym, nietrudnym do opanowania podstaw i niedrogim instrumentem jest diatoniczna harmonijka ustna – ale głównie dla tych, którzy lubią ballady bluesowe i jazzowe. Również w tym przypadku o materiały do nauki lub lekcje z nauczycielem nietrudno. Dodam przy okazji, że harmonijka ustna powoli, ale nieustannie zdobywa popularność jako forma tzw. ćwiczeń oddechowych w chorobach układu oddechowego i układu krążenia.
Niekoniecznie trzeba grać, można śpiewać. Śpiew również może działać prozdrowotnie.
Można jeszcze wybrać nie śpiewanie, nie granie na instrumencie, lecz taniec towarzyski. To swoista forma uprawiania muzyki, tym cenniejsza, że będąca aktywnością fizyczną. Namawiałem Państwa do niego już ponad rok temu, więc tylko pozwolę sobie polecić tamten tekst.
Tak czy inaczej – granie, śpiew czy taniec mają być uprawiane nie dla sławy, lecz dla przyjemności. Bo człowiek powinien mieć jakąś odskocznię, która nie służy niczemu innemu poza odreagowaniem codzienności, nie przynosi traumatyzujących stresów i stwarza szansę dzielenia jej z podobnie pozytywnie myślącymi ludźmi. Wiek w momencie rozpoczęcia nauki nie ma tu znaczenia. Znałem dziewięćdziesięciolatka uczącego się, z powodzeniem, grać na keyboardzie. Na zajęciach tańca towarzyskiego pary 50++ są czymś tak samo normalnym jak młodziutcy nowożeńcy in spe.
Dzielenie zainteresowań: grupy muzykujące lub taneczne – pozwalają wyjść poza zaklęty krąg codziennych, głównie zawodowych, kontaktów. Nawet jeżeli szczerze lubi się współpracowników, to pewien płodozmian psychiczny ma sens. Zagrajcie albo zaśpiewajcie wspólnie coś nieskomplikowanego. We wspólnym muzykowaniu jest niesamowity ładunek pozytywnych emocji. Warto spróbować. Nie musi słuchać nikt oprócz samych wykonawców oraz ewentualnie ich krewnych-i-znajomych, jeżeli zostaną zaproszeni. Muzykę powinno się grać głównie dla siebie. Zwykły, towarzyski taniec również potrafi łączyć ludzi. Znam przypadki, gdy grupy z zajęć tanecznych przekształcały się w grona życzliwych wzajemnie znajomych, organizując samorzutnie dodatkowe sesje ćwiczeń. Wspólne lekcje tańca mogą też być naprawdę dobrym pomysłem dla pary z dłuższym stażem. Zwłaszcza takiej, która przysypana powszedniością traci umiejętność wspólnej, beztroskiej zabawy.
Bardzo polecam połączenie: muzyka (uprawiana aktywnie w dowolnej formie) + ludzie dzielący zainteresowania. Może być jednym z dobrych pomysłów na przetrwanie zimowej i wczesnowiosennej wewnętrznej niepogody. Dlaczego polecam Państwu ten akurat sposób?
Przyznacie Państwo, że większość ludzi chce dla siebie jak najlepiej. Nie ma powodu sądzić, by wśród lekarzy było inaczej. O dużej liczbie muzykujących lekarzy już wspominałem. Dodam jeszcze, że również na znanych mi kursach tańca towarzyskiego lekarze stanowią relatywnie wysoki odsetek uczestników. Jeżeli zatem tak wiele moich koleżanek i kolegów po fachu właśnie w ten sposób odreagowuje stresy codzienności, to może jest to idea godna rozważenia, niezależnie od wykonywanego zajęcia?
Poddając Państwu pod rozwagę powyższą sugestię, pozwalam sobie zakończyć, życząc pomyślnego zwalczania zimowych wewnętrznych niepogód.
Komentarze
Szanowny Gospodarzu
Zdaje się, że w sposób nienazwany ma Pan intencję uleczenia nieuleczalnej służby zdrowia. Za pomocą uleczenia człowieka, przy pomocy najprostszych, najstarszych i najbardziej naturalnych metod, które każdy ma na wyciągnięcie ręki. Za darmo, lub prawie.
I bardzo dobrze.
Współczesny eskimos nie tylko uniezależnił się od pogody, ale i od siebie, popadając w piramidalnie obłędne uzależnienie od medycyny chcącej się nazywać naukową. I nie mniej piramidalne – od reklamy.
Tymczasem mógłby zrobić to co Pan zaleca i co robiono kiedyś powszechniej: zamiast się dręczyć spłatami kredytu świątecznego w ‚Blue Monday’, siadłby z gitarą i popróbował. Może mu wyjdzie Okudźawa, może Paco de Lucia, a może nic. Wtedy może zanucić, zagwizdać, albo postukać dłońmi w blat stołu, lub w uda.
Będzie miał prosty i zdrowy pożytek. Co nasi przodkowie odkryli wiele tysięcy lat temu. Najprostszy instrument najlepiej utrzymuje w zdrowiu i równowadze: pusta tykwa, orzech kokosa, wypalona kłoda i już jest perkusja. Ustala rytm, a jej infradźwięki leczą psyche i ciało. A dziś bez perkusji trudno o muzukę w ogóle.
A jakby do tego delikwent zechciał wstać i poruszać nogami w rytm, zaraz by mu się poprawiło tak samo”: na psychę i ciało. Krew by zaczęła krążyć i umysł się ożywił. Wiedzą o tym ludzie prości i niemajętni, więc bawią się i żyją, zamiast wpadać w depresje, samobójstwa i złorzeczenie.
W Europie już prawie nikt spontanicznie nie gra, nie śpiewa i nie tańczy. Jeśli – to raczej na obrzeżach. Centrum i północ są bierne i piwne. Jeśli już coś mają zrobić – trzeba im to profesjonalnie zorganizować. Najżywsze kultury grania, śpiewu i tańca są po przekątnej – w Rosji i Hiszpanii. A dalej – w Ameryce Łacińskiej. Dla śpiewu i tańca nie ma ograniczeń. Każda gospodyni, niezależnie od wieku, wyglądu i tuszy, może kręcić w rytm biodrami i czuć się radośnie, więc i zdrowo. Nie u nas. U nas najlepszym mottem ciągle jest filmowe: „pora umierać”. Czego jedną z postaci jest, zamiast tańczenia i śpiewania – zażywanie ton lekarstw przez 60 lat życia. Chemia na wszystko, zamiast: taniec-ruch-śpiew i życzliwość na wszystko.
Lekarzy powinno się obowiązkowo uczyć tanga. Aby nim uzdrawiali pacjentów i siebie.
O tak, wielu lekarzy gra, śpiewa i tańczy. Wielu pisało i pisze całkiem dobrą literaturę, są i plastycy i fotograficy. Czy wiedzą państwo, że znany z kawalerskiej fantazji gen.Wieniawa – Długoszowski był doskonałym okulistą? A Boy – Żeleński – pediatrą i lekarzem kolejowym? O Choromańskim nawet nie ma co pisać, wszyscy wiedzą.
A zupełnie na serio wydaje mi się, że nie tylko muzykowanie w różnych formach ale i wszelka aktywność w niewielkich, zaprzyjaźnionych grupach – od wspólnych wycieczek, wieczorów brydżowych na kilka stolików, po zabawę w kabaret czy teatr, bardzo pomagają przetrwać w dobrej kondycji psychicznej czas niepogody i braku słońca. Tego nie zapewnią żadne tłumne imprezy, to może dać niewielkie grono osób, wśród których czujemy się akceptowani. Poczucie przynależności i kolejna nisza społeczna. Poczucie bezpieczeństwa, przynależności, bliskości.
Dawniej w dobrych angielskich kolledżach (fonetycznie), kazdy student musiał grac na jakimś instrumencie. Do tej pory utrzymuja ten zwyczaj lepsze uczelnie prywatne, z wiadomego powodu: muzyka rozwija duszę. Lekcje tańca towarzyskiego też były prowadzone, a dobre tańczenie niemal obowiązkowe. Niestety to przeszłość.
Młodzi ludzie w pogoni za pieniądzem i karierą – również lekarze – nie wiele mają czasu na samodoskonalenie, a szkoda.
Czas aby lekarze zaczeli widzieć „całego człowieka” – włacznie z duszą – a nie tylko : płuca, nerkę lub odcisk.
Swietny artykuł, jak zawsze.
Artykuł jak zawsze najwyższych lotów. Miło coś w pracy przeczytać na temat i rzeczowo opisane. Z niecierpliwością czekam na nowe artykuły 🙂
…Sa jeszcze orkiestry lekarzy –
– https://picasaweb.google.com/100017103147766566592/LipnicaRajbrotZmiaca#5880672595590798498 –
Sama znam prawie wyłącznie muzykalnych i muzykujących medyków. Jakoś tak… 🙂
A czy polscy lekarze często biegają na nartach?
Bo to wszak – obok chodzenia po górach, rowerka, wspólnego przedmuchiwania płuc i ćwiczenia przepony, tańca (pływania oczywiście) – sport-relaks bardzo sprzyjający zdrowiu.
I spełniający (wraz z nartorolkami) zimowe postulaty niniejszego wpisu! 😀
[ https://basiaacappella.wordpress.com/2015/01/19/zarazic-prezesow-miloscia-do-nart/ ]
A może coś o geofagii, doktorze? Suplementy, minerały etc.
Kuba Sienkiewicz jest akurat kiepskim przykładem. W jego przypadku muzykowanie co prawda zawodowe skończyło się alkoholizmem. Muzykowanie musi być przyjemnością dla własnego ducha. Jeśli jest pod jakąś presją np. występy, płyty, chęć zdobycia sławy to działanie zdrowotne zanika, pojawiają się używki i stres.
Dość długo nie odzywałem się na blogu Pana Doktora ( Niestety nawaliło mi kolano i straszą mnie endoprotezą (( Cóż „grzechy młodości” odzywają się po latach ((
Dodał bym jeszcze do polepszenia nastroju – optymizm ), że „jutro będzie lepiej” )
Jakoś nie przejmuję się swoimi dolegliwościami, przyszły, to są. Kredytu na święta nie brałem, za to zapisałem się do chóru )) i dość dobrze idzie mi śpiewanie jako tenor ) Grać też potrafię na fortepianie i akordeonie )) więc szarugą i krótkim dniem się nie martwię. Lecz właściwie tylko jednym się martwię, śliskimi jezdniami i chodnikami, którymi muszę chodzić, z laską, by nie upaść (( Nigdy nie wierzyłem, że będę niesprawny ruchowo ((
Po zawale, brawa za decyzję chóralną 😀
I proszę uważać na siebie – zimą i nie tylko ❗
Nigdy nie wierzyłem, że będę niesprawny ruchowo.
Wojtyła mógł też tego nei przewidywać (kondycja była może jedyną jego „próżnością”, mówią ci, co znali) — morał jest jeden: korzystać ile się da, tak długo, jak się da, w takiej formie, w jakiej się da… carpe diem… odważnie i rozważnie 🙂
a capella – jestem za )))
Po zawale, Basia
Od kilku lat dokucza mi kręgosłup (szyjny i lędźwiowy). Na szyjny mam sposób, plecak 40 l na cały dzień w góry. Martwiłem się ostatnio coraz bardziej lędźwiowym, gdyż padło mi na nogi, stopy i łydki drętwieją, sztywnieją. mimo tego wybraliśmy się w niedzielę na narty, na dosyć trudna trasę. Miałem obawy czy podołam. I cud, wszelkie objawy ustąpiły.
Czy sam gospodarz nie popadł w depresję?
Myślę, że Gospodarz tylko każe/pozwala nam tańczyć jeszcze do dzisiejszego wieczora.
Co i robimy 😎
Przy okazji nieco antydepresyjnego śnieżku (na górze 96 cm) i ruchu w słońcu czyli w walentynki na Halę Krupową z Sidziny.
https://picasaweb.google.com/100017103147766566592/HalaKrupowaNiepoOmice
Wyjechawszy w miarę wcześnie, osobnik/team zdąży wrócić do miasta na wieczorne atrakcje (mimo korków feryjnych i sobotnio-narciarskich) 🙂
PS, Tak będzie lepiej widać link do antydepresantów 😉
andrzej52
10 lutego o godz. 12:42 29719
=========================================
tylko dlatego, że mi Ciebie szkoda – zabieram głos.
Tylko zmiana diety może być dla Ciebie ratunkiem.
Tym spacerem z plecakiem tylko do reszty zniszczysz swój kręgosłup.
Na jaką dietę? Tego nie mogę napisać,masz do dyspozycji googla,
tam jest wszystko.
Jest jeszcze jedna przyczyna, ż nie mogę prawadziwej przyczynie Twoich dolegliwości, zaradzić.
Mogę zostać zbanowany przez pana Stefana, na zbity pysk – ze szkodą dla tego bloga, niewątpliwie.
Wacław1
18 lutego o godz. 7:40 29737
Tylko dlatego, że mi Ciebie żal – zabieram głos. Moja sąsiadka od 25-ciu lat leczy takie przypadki jak Twój. Umówię Ciebie.
Wacław1 – forma wypowiedzi i insynuacje nie uwiarygodniaja panskiej wypowiedzi.
Rzeczywiscie, amatorskie silowe gimnastyki moga byc szkodliwe. Ale czynny tryb zycia na pewno usuwa bole typu rwy kulszowej, kregoslupa czy kregow szyjnych. Po paru latach bezczynnosci wrocilem do pracy – codziennie dojezdzam na rowerze i codziennie plywam, akurat jest basen – i wszystkie wyzej opisane klopoty znacznie sie zmniejszyly, aczkolwiek calkowicie nie ustapily.
Ale świetny wywiad z lekarzem! Polecam!
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,143624,17435854,Prof__Janusz_Skalski_opowiada__jak_ratowal_dwuletniego.html
schwarzerpeter
19 lutego o godz. 13:13 29741
” Ale czynny tryb życia na pewno usuwa bole typu rwy kulszowej, kregoslupa czy kregow szyjnych.”
Masz rację, chociaż pracuje w swoim warsztacie fizycznie, ale przebywam przez cały dzień w jednej pozycji, i to jest najbardziej szkodliwe.
Po drugie, żeby dać poradę, trzeba znać przyczyny.
Co do basenu, w schorzeniach kręgosłupa szyjnego , nie polecam pływania żabką. tylko pogorszy stan.
Z wiadomych względów , nie mogę pisać o przyczynie dolegliwości
w obszarze tak złożonego układu jakim jest ludzki kręgosłup.
Farmakologia dla większości dolegliwości, poza, usuwaniem bólu,
jest nieskuteczna,w chorobach kręgosłupa, chirurgia czasami pomaga.
Nie mogę napisać prawdy. Na blogowisku POLITYKI sprawdza się
stara jak świat prawidłowość, ta, że za prawdę najwięcej ludzi ginie,
na stosach,szubienicach… tu, przez zbanowanie, nieprawomyślnie
myślących.
Szanowny Wacławie Pierwszy.
Proszę napisz , co jest przyczyną uszkodzenia kręgów szyjnych w przypadku mojej skromnej osoby.
Nawet własnej małżonce, od prawie pół wieku, nie mogę udzielić porady
dotyczącej jej zdrowia, a co dopiero tu w internecie.
Przy poradzie zdrowotnej, na odległość , można zaszkodzić, lepiej tego
nie robić, to zbyt poważna rzecz.
Wacławie, cura te ipsum.
http://wyborcza.pl/piatekekstra/1,143888,17455459,Placebo_nie_dziala__Wiara_nie_czyni_medycznych_cudow.html
Zawartość tego linka pokazuje jak złożony jest proces leczenia,
że największym wrogiem dla porady, procesu leczenia jest sam człowiek,
z powodu tego, że jest homo sapiens.
Pozostałe zwierzęta mają lepiej, kierują się instynktem, dopiero jak wpadają w „rozumne łapy” człowieka staje się to dla nich tragedią, zdrowotną.
Tu jest pełna zawartość w/w linka:
„”Czy placebo to dowód na to, że umysł może panować nad ciałem? Ani trochę.
Placebo nie leczy. Dziwi was to? A co w tym dziwnego, że nie da się wyleczyć
bolącego zęba, pijąc wodę z sokiem?
Prawe kolano Sylvestra Colligana, 76-letniego weterana drugiej wojny
światowej z Beaumont w Teksasie, dawało się mocno we znaki już od dobrych
pięciu lat.
– Nie jest pan już młody – tłumaczył lekarz rodzinny.
– Owszem, doktorze – odpowiadał pacjent. – Ale przecież moje lewe kolano nie
jest młodsze od prawego, a nie boli!
– Artretyzm wybrał najwyraźniej prawe – kwitował lekarz. Ale Colligan –
cichy, uprzejmy, rzadko podnoszący głos emeryt, były pracownik lokalnej
rozlewni Coca-Coli – nie dawał się łatwo zbyć. Chciał koniecznie coś zrobić
z tym przeklętym kolanem. W końcu lekarz rodzinny dał mu skierowanie do
Bruce’a Moseleya. – To chirurg wojskowy, który opiekuje się też naszymi
koszykarzami z Houston Rockets – powiedział.
Colligan poczuł się uspokojony. Jest w świetnych rękach.
Nie miał pojęcia, że chirurg właśnie zamierza przeprowadzić wielce nietypowy
eksperyment na swoich pacjentach…
Operacja na niby
Bruce Moseley wybrał do tego eksperymentu dziesięciu pacjentów w średnim
wieku – byłych żołnierzy, którym dojmujący ból reumatyczny w stawach
kolanowych uniemożliwiał aktywne życie. Latem 1994 r. zostali przewiezieni
do Veterans Affairs Medical Center, szpitala w Houston, zbadani i
przygotowani do operacji artroskopii kolana – czyszczenia i płukania stawu.
Jednak zabieg przeprowadzono tylko u dwóch weteranów. Trzem innym staw
wyłącznie wypłukano, pięciu pozostałym – wykonano nacięcie, do stawu nawet
nie zaglądano, a nacięcie elegancko zaszyto tak, że blizna pooperacyjna nie
różniła się niczym od blizny tych, którym zrobiono prawdziwą operację.
Naturalnie, jako że pacjenci byli pod narkozą, żaden z nich nie mógł
wiedzieć, co tak naprawdę chirurdzy wyprawiali z jego kolanem w czasie
zabiegu. Wszystkich wypisano do domu w tym samym czasie, zaopatrzywszy w
kule, środki przeciwbólowe i instrukcje dotyczące rehabilitacji.
Pół roku po operacji stan zdrowia pacjentów znacznie się poprawił.
Wszystkich pacjentów, podkreślmy. I tych, których kolana zoperowano, i tych,
którym tylko zamarkowano pooperacyjne blizny.
Sylvester Colligan śmigał po ogródku, zapomniawszy o bólu, a ilekroć widział
w telewizji na meczu Rocketsów doktora Moseleya, wołał żonę: – Spójrz,
pokazują lekarza, który zreperował moje kolano.
Kilka miesięcy po operacji Colligan dowiedział się, że jedyne, czego dokonał
doktor w sprawie jego kolana, to trzy pozorowane płytkie nacięcia. Wcale mu
to nie przeszkadzało. Ważne było, że znów bez trudu mógł kosić trawnik.
Aura czy dyscyplina
Wyniki tego testu odbiły się echem po świecie. Pisano, że pacjentów
wyleczyła sama „aura” operacji – przelanie krwi, prestiż chirurgów, blizny,
które przywodzą na myśl dramatyczny akt uzdrowienia. „Kolejne potwierdzenie
mocy siły sugestii”, „chirurgiczne placebo” – donosiły media.
Ale czy rzeczywiście Moseley dowiódł niezwykłej siły placebo?
Ani trochę. Raczej tego, że operacja była całkowicie niepotrzebna – bóle
ustąpiłyby same, zwłaszcza gdyby pacjenci zaprzestali na jakiś czas ćwiczeń
obciążających stawy i postępowali zgodnie z zaleceniami rehabilitantów (bo
rekonwalescenci po operacji zazwyczaj są bardzo zdyscyplinowani). Co
ciekawe, Moseley wykonał swój eksperyment właśnie z tą intencją – sam nie
wierzył w skuteczność artroskopii i w ten sposób chciał przetestować
hipotezę, że operacja jest zbędna.
Wbrew temu, co zamierzał, jego eksperyment został jednak przedstawiony jako
jeden z dowodów na to, że placebo – substancja lub zabiegi, które są
całkowicie obojętne dla organizmu – działa, tj. ma własności lecznicze.
Wiara czyni cuda?
Początki współczesnej kariery placebo sięgają drugiej wojny światowej.
W samym środku wojennej zawieruchy amerykański lekarz polowy Henry Beecher
miał właśnie przystąpić do zabiegu, gdy ze zgrozą odkrył, że skończyła mu
się morfina. Nic nikomu nie mówiąc, by nie szerzyć paniki, przed operacją w
charakterze środka znieczulającego podawał roztwór soli fizjologicznej.
Działało nie najgorzej. Zainspirowany swoimi doświadczeniami, po wojnie,
jako kierownik oddziału anestezjologii w Massachusetts General Hospital w
Bostonie, przeanalizował 15 różnych badań klinicznych (już wtedy dla
porównania z działaniem leków niektórzy pacjenci otrzymywali tzw. dummies,
cukrowe tabletki) i doszedł do wniosku, że blisko jedna trzecia z 1082
objętych nimi pacjentów uzyskała poprawę wyłącznie na skutek podania
obojętnych dla zdrowia substancji.
W 1955 r. Beecher opublikował artykuł pod znamiennym tytułem „The Powerful
Placebo” (Potężne placebo). Tak rozpoczęła się epoka wiary w uzdrawiającą
moc niczego.
Przekonanie o realności efektu placebo trwało niezachwiane przez ponad 40
lat. Pojawiały się kolejne, coraz bardziej sensacyjne doniesienia.
Skuteczność placebo – w zależności od choroby – szacowano na od 55 do aż 75
proc. Najlepiej oceniano jego przydatność w leczeniu bólu.
Ziarna zwątpienia
Wątpliwości pojawiły się dopiero na przełomie XX i XXI wieku. Pierwsze
ziarno zwątpienia zasiali Gunver Kienle oraz Helmut Kiene z Fryburga w
Niemczech. Przeanalizowali oni raz jeszcze z uwagą dane, na których opierał
się Beecher, i ze zdumieniem stwierdzili, że obserwowana przez niego poprawa
nie była zazwyczaj spowodowana działaniem placebo, ale… zaniechaniem
leczenia.
Zaniechaniem? Tak. A dokładniej: mieszanką zaniechania, cierpliwości oraz…
grzeczności.
Cóż, katar nieleczony trwa tydzień, katar leczony placebo – siedem dni. Tę
prawdę zna każdy ze swojego własnego doświadczenia. Podobnie w badaniach
analizowanych przez Beechera – część pacjentów po prostu zdrowiała z upływem
czasu (należałoby tu mówić o potędze raczej układu odpornościowego niż
umysłu), u innych występowało naturalne wahanie objawów (raz czuli się
lepiej, potem gorzej, w badaniu rejestrowano akurat okresy poprawy). To był
m.in. przypadek cierpiących na dusznicę bolesną, chorobę niedokrwienną
serca – Beecher ocenił ich poprawę pod wpływem placebo na 20 proc., ale
praca, na którą się powoływał, w istocie donosiła nie o poprawie, tylko o
znaczącym pogorszeniu u 78 proc. nieleczonych.
Inni badani donosili o poprawie samopoczucia z uprzejmości wobec
eksperymentatora albo dlatego, że czuli, iż prowadzący eksperyment spodziewa
się po nich takiej odpowiedzi. Nie chcieli zawieść lekarza, kierowali się
chęcią docenienia trudu włożonego w opiekę nad nimi.
Jeszcze inni oprócz placebo otrzymywali dodatkowe leki, więc być może one
pomogły. Niekiedy znowu byli po prostu źle zdiagnozowani – na chorobę, na
którą ich leczono, nigdy nie cierpieli, nie ma się więc co dziwić ich
wyzdrowieniu.
Błędy badawcze
Wreszcie, niektóre badania cytowane przez Beechera zawierały błędy
metodologiczne. Dla przykładu – kiedy pacjenci przyjmujący aktywne leki
czuli się lepiej, przenoszono ich do grupy otrzymującej placebo, a kiedy ich
stan się pogarszał – z powrotem przestawiano ich na prawdziwe leki. Czyż
można cokolwiek wywnioskować z tak zaprojektowanej obserwacji?
Innym błędem było używanie niesymetrycznej skali (badani mogli oceniać
polepszenie w skali od jednego do trzech, a pogorszenie już tylko w skali
jeden – zero). Jeszcze innym – brak tzw. randomizacji, czyli losowego
przydzielania placebo.
Analizując chorych na stwardnienie rozsiane, Beecher doszedł do wniosku, że
placebo przynosi polepszenie w 73 proc. przypadków. Jednak w pracy, na
której się opierał, nie zanotowano najmniejszej poprawy neurologicznego
stanu pacjentów, a jedynie to, że blisko trzy czwarte z nich miało poczucie
euforii, mocy i przypływu siły. Warto w tym miejscu odnotować, że poczucie
euforii jest… jednym z objawów stwardnienia rozsianego i nie świadczy
wcale o poprawie. Wręcz przeciwnie.
W badaniach nadciśnienia tętniczego poprawę relacjonowało 61 proc. badanych,
chociaż ich ciśnienie krwi nie zmieniło się ani na jotę. Dlaczego czuli się
lepiej? Prawdopodobnie dlatego, że wcześniej przyjmowali silnie toksyczny
roztwór z ciemiężycy, a po przejściu na placebo pozbyli się jego działań
niepożądanych.
Skazą metodologiczną było też nieuwzględnianie zjawiska tzw. regresji ku
średniej. Rzecz w tym, że wartości skrajne zdarzają się z natury rzeczy
rzadziej niż te przeciętne. Jeśli więc ktoś uzyskał w pierwszym pomiarze
wyniki skrajne (na przykład bardzo wysoką wartość stężenia cholesterolu we
krwi), przy kolejnych pomiarach zapewne otrzyma wartość bliższą średniej, a
więc niższą. Nie świadczy to o skuteczności leczenia ani – ewentualnie – o
mocy placebo, jest jedynie przejawem statystycznych prawidłowości pomiarów.
Zarzutów stawianych opracowaniu Beechera było znacznie więcej. Jak w bajce o
Puchatku – im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka, tym bardziej Puchatka
w środku nie było. Im dokładniej przyglądano się wpływowi placebo, tym mniej
udawało się go dostrzec. Albo i wcale.
Cóż z tego, że w książkach i artykułach pełno jest imponujących przykładów i
przekonujących anegdot o skuteczności placebo, skoro nie znajdują
potwierdzenia w pracach, z których rzekomo pochodzą?
Nic to nic. Po prostu nie działa
Podejdźmy do sprawy w sposób naukowy. Żeby sprawdzić, czy lek jest
skuteczny, porównujemy kondycję tych, którzy go przyjmują, z grupą poddaną
działaniu placebo. A jak sprawdzić skuteczność placebo?
W 2001 r. Asbjorn Hróbjartsson i Peter C. Gotzsche, dwaj duńscy badacze
pracujący dla Cochrane Collaboration (to niezależna międzynarodowa
organizacja non profit, której misją jest ułatwianie podejmowania świadomych
i trafnych decyzji dotyczących postępowania medycznego), opublikowali pracę
pod prowokacyjnym tytułem „Is Placebo Powerless” (Czy placebo jest
bezsilne). Przeanalizowali oni 114 badań klinicznych, w których oprócz grupy
otrzymującej placebo wyodrębniono również grupę pacjentów prezentujących
tzw. naturalną historię choroby, czyli niepoddawanych żadnemu leczeniu,
nawet przy użyciu pigułek z cukrem. Wniosek?
Placebo nie działa. Wcale. Ani trochę.
Jedyny – i to dość słaby – efekt dostrzegli oni w leczeniu bólu, gdy
rezultat oceniany był subiektywnie przez pacjenta. Prawdopodobnie
odzwierciedlało to nie tyle obiektywny stan zdrowia, ile raczej oczekiwanie
chorego. Ten mechanizm obserwować możemy, gdy nalepiamy dziecku plasterek na
bolącą rankę – ranka nie znika, ból jest ten sam – ale zagłuszony troską
najbliższych.
Od tego czasu Hróbjartsson i Gotzsche wykonali kolejne analizy, biorąc pod
lupę coraz to nowe badania – kolejno w 2004 oraz w 2007 r. W żadnej z nich
nie znaleźli śladu działania placebo.
W podsumowaniu podkreślili, że choć sami nie znaleźli rzetelnych dowodów
wystąpienia efektu placebo, to nie znaczy, że on nie istnieje. Sugerowali,
że zwolennicy placebo powinni teraz wystąpić z dobrze zaprojektowanymi
badaniami, które mogłyby dowieść skuteczności cukrowych tabletek.
Insuliną w kłótnie małżeńskie?
Opracowanie Hróbjartssona i Gotzschego uderzyło w świętość (medyczną), co
wywołało lawinę oburzenia. Krytycy wskazywali, że w swoich metaanalizach
naukowy brali pod uwagę jedynie badania kliniczne. Obowiązujące w nich
wymogi etyczne każą poinformować pacjenta, że może on być poddany albo
działaniu placebo, albo aktywnej metody, a już przecież sama świadomość tego
miała jakoby obniżać skuteczność placebo (choć jednocześnie przekonywano, że
placebo działa nawet na niemowlęta i zwierzęta, które trudno podejrzewać o
wczytywanie się w formularze świadomej zgody).
Duńczykom wytykano też, że „wrzucili do jednego worka” blisko 40 całkiem
różnych schorzeń, analizując wpływ placebo w terapii nadciśnienia,
alkoholizmu, braku higieny jamy ustnej, opryszczki, przeziębienia,
niedrożności jelit, bezpłodności, menopauzy, depresji, bezsenności,
kompulsywnego obgryzania paznokci, stresu związanego z leczeniem
dentystycznym, epilepsji czy nawet… nieporozumień małżeńskich.
„To tak, jakby sprawdzać działanie insuliny w leczeniu wrzodów żołądka i
pryszczy na twarzy i dojść do wniosku, że lek jest bezwartościowy” –
argumentowali zwolennicy placebo. Jakby zapominając, że nikt nigdy nikogo
nie przekonywał, iż insulina jest remedium na wszystko, a takie działanie
przypisywano tabletkom z mąki i cukru.
Inny argument wysuwany dla zdyskredytowania wyników Duńczyków brzmiał tak:
oparli swą metaanalizę jedynie na wynikach opublikowanych prac. Co w tym
złego? Prace z negatywnymi wynikami, takie, z których wynika, że aktywne
leki działają niewiele lepiej niż placebo, są niechętnie publikowane. Tym
samym analiza pomija te badania, w których placebo prezentuje swoją wysoką
efektywność.
Historia medycyny to dzieje placebo
Oprócz krytyki wciąż podejmowano też próby udowodnienia, że efekt placebo
jest faktem. Amerykanie Alan Roberts i Donald Kewman przeanalizowali metody
leczenia, które niegdyś były szeroko uznanymi procedurami medycznymi, zaś w
świetle dzisiejszej medycznej wiedzy są niczym więcej niż tylko placebo.
Doszli do wniosku, że w prawie 70 proc. przypadków te nieaktywne pozornie
metody były skuteczne, w tym – w 40 proc. – bardzo skuteczne. Dowodzi to
znacznej siły działania placebo – skonkludowali badacze.
Czyżby? Przypomnijmy sobie operację „Kolano” i płynące z niej wnioski. To,
że niemające prawa działać metody okazywały się skuteczne, dowodzi nie siły
placebo, ale… naszego układu odpornościowego. Medycyna wprawdzie nie
pomogła, ale pacjent wyleczył się sam – przeczekawszy chorobę.
Pół wieku temu cierpiących na dławicę piersiową standardowo poddawano
zabiegowi, który miał poprawiać ukrwienie serca. Wykonywano u nich
niewielkie nacięcia na klatce piersiowej i podwiązywano małe tętniczki
podskórne. 90 proc. pacjentów było bardzo zadowolonych z efektu. Aż młody
kardiolog z Seattle postanowił sprawdzić skuteczność tej metody i zamiast
cokolwiek podwiązywać w trakcie zabiegu, zrobił tylko niewielkie nacięcia na
skórze. Okazało się, że jest to zabieg równie skuteczny. Procedura
podwiązywania tętniczek prowadzących do serca została szybko zarzucona i
dziś nikt jej już nie stosuje.
Dobre statystyki poprawy zdrowia w tym wypadku są dowodem na słabość
zabiegu, a nie na siłę placebo.
Podobnie można spytać, czy jeśli placebo okazuje się być skuteczne w
leczeniu depresji prawie na równi ze stosowanymi antydepresantami, świadczy
to o jego mocy, czy raczej o słabości leków.
Historia medycyny w znacznej mierze jest historią działania placebo. Wyniki
ankiet przeprowadzanych wśród lekarzy wskazują, że 60-80 proc. z nich
świadomie stosuje placebo w swojej praktyce. Trudno się dziwić. Mamy ogromne
oczekiwania wobec medycyny, a jednocześnie dramatycznie brak nam
cierpliwości. Rada: „Proszę poczekać, a po tygodniu katar minie sam”, może
tylko zirytować pacjenta (a co gorsza – skłonić, by poszedł po remedium do
jakiegoś cudotwórcy). Dużo lepiej zadziała placebo. Nie uleczy, ale
zdecydowanie poprawi samopoczucie i wyposaży pacjenta w cierpliwość. A jego
organizm sam w spokoju zajmie się walką z chorobą.””
@Wacław1.
Acha, to jest twoje „wyznanie wiary” – nic nie robić, samo przejdzie. Nacięcie skóry, zamiast endoprotezy? No, może kiedyś przyjdzie Ci to sprawdzić.
Jedno przejdzie samo, inne nie.
Sztuką jest rozpoznać, co przejdzie bez interwencji, a co nie, i zastosować właściwą i skuteczną terapię.
Dlatego medycyna jest sztuką.
Wpływ sugestii na proces leczenia bywa czasem bardzo znaczny.
Poprawa samopoczucia, uczucie bezpieczeństwa promieniujące od budzącego zaufanie lekarza, uspokojenie rozdygotanych nerwów, „plaster na duszę”, danie organizmowi szansy na walkę z chorobą bez podtruwania nieskutecznym lekiem…
Ludzki organizm nie jest prostym urządzeniem mechanicznym, gdzie wystarczy wymienić tryby, podpompować, posmarować i działa.
Każda ingerencja pociąga za sobą szereg działań ubocznych nie zawsze przynosząc oczekiwaną poprawę, i czasem lepiej jest zaniechać operacji i zastosować leczenie zachowawcze.
Kilkoro moich znajomych miało ostatnio problem z zerwanymi więzadłami MCL w kolanie. Okazuje się, że to, co dawniej niemal automatycznie traktowano chirurgicznie, dzisiaj leczy się ortezą i odpowiednią rehabilitacją fizjoterapeutyczną ze znakomitym wynikiem. Ale potrzebna była niemal zmiana paradygmatu, bo na operacji zarabiał chirurg i szpital, a pacjent miał wrażenie, że został potraktowany poważnie, a teraz tylko szyna i szczudła… 🙄
Zgadzam się pełni z przedmówcà. Zdolność organizmu do samonaprawy jest ograniczona, leki pomagajà ale też I szkodzà na coś innego. Ingerencja też potrafi być nie potrzebna bàdź nie udana. Medycyna niewàtpliwie jest sztukà, ale wiemy też że do zrobienia arcydzieła potrzebny jest talent podbudowany wiedzà oraz czas. W 15 minut nawet Michał-Anioł niewiele by zrobił.
PS. Holistyczne podejście do pacjenta ostatnio stało się modne. Czyli widzenie całego człowieka, làcznie z „duszà”, a nie tylko zbiorowiska organów. Działanie placebo jest dowiedzione. Za mało mamy lekarzy, lekarze majà za mało czasu na pacjenta. System opieki zdrowia jest chory, administracja państwa jest chora. Wierzàcy majà tę przewagę że wierzà w siłę modlitwy ale co majà zrobić ateiści?
” Zdolność organizmu do samonaprawy”
– jest wielka. Nasz niezapomniany autorytet profesor Religia twierdził,
że w co najmniej 80 procenta przypadkach chorobowych występuje samouleczenie.
Nemo napisał -Wacławie, cura te ipsum.
Gdyby udało nam się przeprowadzić badanie, przeżywalności lekarzy, to z prawdopodobieństwem bliskim pewności, otrzymamy wynik:że reszta populacji żyje dłużej niż lekarze.
W Niemczech takie badanie robiono, wyszło im, że chirurdzy szczególnie krótko
żyją.
Dobrze ci, Wacławie, Nemo radzi.
Skoro lekarze żyją, według twoich niezrobionych badań, krócej niż reszta populacji, to znaczy że nawet sobie nie potrafią pomóc, a co dopiero reszcie populacji, która tylko dlatego żyje dłużej, że kolejki do lekarzy są takie długie i nie każdemu chce się pchać albo wyzdrowieje (sam z siebie) czekając 🙄
najlepiej więc pomożesz sobie sam.
Tymczasem niemieckie statystyki wykazują, że do osób osiągających wiek dobrze powyżej przeciętnej należą (w Niemczech) fizycy, lekarze,chemicy i inżynierowie oraz nauczyciele akademiccy i gimnazjalni, aptekarze i duchowni ewangeliccy.
Natomiast szczególnie krótko żyją monterzy rusztowań, dekarze, górnicy, pracownicy rzeźni, brukarze, posadzkarze itp.
Amerykańskie badania wykazały, że mniej więcej od 1920 roku długość życia lekarzy zaczęła przewyższać wiek osiągany przez resztę populacji. Co się jednak negatywnie zmieniło w porównaniu z wiekiem XIX (od tego czasu prowadzone są badania statystyczne wiążące długość życia z uprawianym zawodem) to odsetek samobójstw.
Wśród lekarzy jest 3-5 razy wyższy niż w innych grupach zawodowych.
Szczególnie wysoki u lekarek (5,7) tłumaczony jest podwójnym obciążeniem (praca, rodzina) ogólnie u lekarzy – stresem i wysoką odpowiedzialnością zawodową.
Mój znajomy psychiatra po otrzymaniu diagnozy „nowotwór” siadł z butelką whisky nad wysokim urwiskiem, wypił i skoczył…