Ja umieram, a co u ciebie?

Nasza cywilizacja wydaje się łatwiej radzić sobie ze śmiercią dokonaną niż nadchodzącą. Bardzo dosadnie widać to w medycynie.

Inżynierowie dusz (genialne określenie ukute przez Wojciecha Młynarskiego) od kulturowego marketingu sprawili, że nie wypada umierać – dokładnie tak samo, jak nie wypada się starzeć. Bo to nieestetyczne jest, a my powinniśmy być za wszelką cenę estetyczni i błyszczący atrybutami fajności, która jest najszerzej dostępną formą sukcesu. Owszem, wypada umrzeć, ale najlepiej nagle. Na przykład przez anihilację lub inną formę zniknięcia.

Tymczasem postęp medycyny – głównie chirurgii, anestezjologii oraz farmakologii – sprawił, że skoro nie giniemy od urazów lub infekcji, to coraz częściej dożywamy do chorób, które zabijają powoli. W dodatku wiele z nich możemy spowolnić, chociaż nie zatrzymać.

Odchodzenie staje się zatem procesem przewlekłym, z którym – w wielu aspektach – nie potrafimy sobie poradzić. Nie potrafimy z taką osobą rozmawiać, bo jak?

W tradycji naszej cywilizacji zakorzeniła się świadomość dwóch rodzajów umierania. Pierwszy – to nagłe, bez możliwości pożegnania, a tym bardziej pogadania. Drugi – to przykute do łóżka cierpienie, czasami prowadzące na granicę odczłowieczenia. Tu też możliwości prawdziwej rozmowy jest mało. Co więcej, współczesna cywilizacja przedkłada szybkie wrażenia i szybkie osądy ponad refleksję i empatię, które są koniecznym punktem wyjściowym, by prawdziwa rozmowa mogła w ogóle w trudnej sytuacji zaistnieć.

Współczesna medycyna stworzyła jednak nową jakość: funkcjonowanie w otoczeniu (lepsze lub gorsze, ale niewątpliwe), przy jednoczesnej świadomości definitywnego końca tego funkcjonowania w przewidywalnej przyszłości.

Nie zrozumcie mnie Państwo źle – nie chodzi o kogoś, kto jest ciężko chory i uczestniczy w walce o swoje życie, bez gwarancji sukcesu, ale równocześnie z zachowaną szansą na szczęśliwe zakończenie – przynajmniej statystyczną. Nie chodzi również o generalną świadomość, że wszyscy jesteśmy śmiertelni, że pewnego dnia – jak to powiedziała Agnieszka Osiecka – wyłączą nam prąd.

Chodzi o osobę, która wie, że więcej już się nie da zrobić. Od której możemy teoretycznie usłyszeć zdanie typu: „Ja umieram, a co u ciebie?”. Nikt nas do takich rozmów nie przygotowuje. Odsuwamy przemyślenia na ten temat najdalej, jak można, bo nazbyt przypominają o naszej własnej śmiertelności.

Nawet członkowie najbliższej rodziny nie muszą podołać wyzwaniu. Pewna pacjentka w nieodwracalnym etapie choroby nowotworowej jeździła sama do szpitala na polepszające jej funkcjonowanie kroplówki. Miała liczną, kochającą rodzinę. Twierdziła jednak, że wizyty w szpitalu byłyby dla nich zbyt ciężkim przeżyciem. Paradoksalna sytuacja, gdy to odchodząca osoba staje się psychicznym opiekunem tych, którzy mają pozostać.

Pomiędzy nieuleczalnie chorym a jego najbliższymi nierzadko zaczyna powstawać niewidzialny mur samotności w dramacie – każdej strony w swoim własnym. Tak wcale nie musi być.

Nazbyt często również lekarze nie potrafią podołać tego rodzaju sytuacjom. Jeden z nieuleczalnie chorych dziennikarzy POLITYKI w opublikowanym już pośmiertnie tekście napisał, że gdy jego lekarze zorientowali się, że nic już więcej nie mogą dla niego zrobić, stał się dla nich właściwie niezauważalny. No właśnie, ciekawe na ile w skracanym i upraszczanym z politycznych pobudek procesie kształcenia młodych lekarzy starczy miejsca na porządną naukę zachowania się w trudnych dla pacjenta sytuacjach.

No i wreszcie technologia, która potrafi przedłużyć życie nawet wtedy, gdy chory traci na to przedłużanie ochotę.

Wyłączanie aparatury – na przykład implantowanych urządzeń zabezpieczających pracę serca – na udokumentowane żądanie chorego powinno być jego niezbywalnym prawem. Tymczasem kryteria prawno-etyczne nie zawsze dorastają do możliwości technologii. Niech mi nikt tutaj nie szafuje ochroną życia „aż do naturalnej śmierci”. Nie sądzę bowiem, żeby Siła Sprawcza przewidziała respiratory, stymulatory serca czy dializy, które oczywiście powinniśmy stosować i doskonalić, ale ze świadomością, że my sami je włączamy do leczenia, więc na żądanie pacjenta powinniśmy móc je wyłączyć. Na tej samej zasadzie, jak pacjent ma prawo przestać przyjmować zapisane mu tabletki.

Wspominając naszych zmarłych, pamiętajmy, by przemyśleć, czy aby nie uciekamy przed niewątpliwie odchodzącymi osobami z naszego otoczenia. Postarajmy się być z nimi – i dla nich, i dla siebie samych.

PS Tytułowe zdanie jest parafrazą tekstu z rysunku Andrzeja Mleczki.
PPS Na prośbę Redakcji załączam następujący komunikat:
Drodzy Czytelnicy, redakcja POLITYKI.PL – co już Państwo najpewniej zauważyli – zmodyfikowała sposób komentowania wpisów na blogach portalu, wprowadzając wymóg zalogowania się kontem z portalu Polityka.pl. Zmiana została wprowadzona ze względu na konieczność walki ze spamem – problem przy obecnym mechanizmie wciąż narastał, co skutkowało m.in. opóźnieniami w publikacji Państwa komentarzy. Dodatkową korzyścią jest likwidacja captchy (czyli często nieczytelnych liter, które należało przepisać przed publikacją komentarza).

Rejestracja (bezpłatna!) w portalu nie zajmuje więcej niż kilka minut. Wystarczy się raz zalogować, żeby komentować wpisy na wszystkich blogach POLITYKI.