O wielkiej sile prostych idei – w medycynie (i nie tylko) w 2016 roku (i nie tylko)

Są wynalazki lub idee, za które nikt nigdy nie dostał ani nie dostanie Nagrody Nobla. Mimo że przyczyniły się niekiedy do uratowania setek tysięcy ludzi.

Gdy obserwatorzy nauk medycznych podsumowują mijający rok, ich uwaga skupia się przede wszystkim na wyrafinowanych intelektualnie i technologicznie badaniach, potencjalnie prowadzących ku spektakularnym przełomom w medycynie. I słusznie. Bez takich – w przeważającej mierze eksperymentalnych – prac nie moglibyśmy nawet myśleć o perspektywie skuteczniejszego leczenia chorób nowotworowych czy pełnej regeneracji uszkodzonych włókien nerwowych. Chwała naukowcom pracującym dzisiaj nad lepszym jutrem. Przecież tylko bardzo nieliczni spośród nich zostaną dostrzeżeni szerzej, poza swoim środowiskiem. Zaś tylko zupełnie pojedynczy dostąpią zaszczytu bycia bohaterami noblowskiej gali. Zostaną bohaterami tłumów.

Jest jednak grupa wynalazców i wizjonerów, z którą los obchodzi się w tym kontekście jeszcze mniej łaskawie. To autorzy idei nieporównanie mniej wyrafinowanych niż te, które mogą przynieść Nagrodę Nobla. Realizacja ich koncepcji nie otwiera wspaniałych perspektyw na nieokreśloną przyszłość. One bezpośrednio, w wymierny sposób, przyczyniają się do ratowania ludzkich istnień – niekiedy setek tysięcy lub nawet milionów. Niekiedy efektem ich zastosowania jest wielka poprawa jakości życia ludzi dotkniętych przewlekłą chorobą. Tak jak w przypadku odkryć nagrodzonych przez komitet noblowski, również w przypadku owych idei i wynalazków mijają niekiedy dziesięciolecia od pierwszego pomysłu do udokumentowanego sukcesu. Jednak ich autorzy najczęściej nie mają szans, by zostać bohaterami masowej wyobraźni. Mało tego – świadomość społeczna istnienia, a przede wszystkim – znaczenia efektów ich pracy jest zazwyczaj nikła. Takich Małych Wielkich Wynalazków jest w naszej medycynie zaskakująco dużo. Zanim przejdę do mojego bohatera roku 2016, pozwolę sobie na trzy przykłady z całkiem nieodległej przeszłości. Żeby zwiększyć szansę, że zostanę właściwie zrozumiany.

Przenośny defibrylator wydaje się nam oczywistością. Jest integralną częścią rzeczywistości szpitalnej i pozaszpitalnych akcji ratowniczych. Zapewne wszyscy Państwo widzieliście jego zastosowanie na filmach, a niektórzy nawet na żywo. Nikt nie wie, ile ocalonych istnień ludzkich zawdzięczamy temu urządzeniu o walizkowatym kształcie, ale możemy z dużą dozą pewności domniemywać, że bardzo wiele. Są wśród nich ofiary zawału serca, wypadków ulicznych, porażenia prądem, zatruć, wychłodzenia i wielu innych dramatycznych zdarzeń. Wynalazca przenośnego defibrylatora, dr Frank Pantridge, północnoirlandzki lekarz, weteran II wojny światowej na Pacyfiku, a następnie nieludzkich japońskich obozów jenieckich, funkcjonuje w świadomości niewielu osób.

Dalszym ciągiem historii przenośnego defibrylatora są gablotki wiszące na ścianach stacji metra, lotnisk, dworców, a czasami nawet niektórych biur. Widnieją na ich litery AED, co oznacza: automatic external defibrillator. To defibrylatory, które mogą być umieszczone wszędzie, bo mogą być obsługiwane przez każdego. Po włączeniu wydają użytkownikowi instrukcje głosowe, dotyczące kolejnych czynności, które powinien wykonać. Są one na tyle proste, że wykonać może je praktycznie każdy. Czyli absolutny laik może uratować ludzkie życie. To działa. W jednym z pierwszych badań oceniających możliwość zastosowania AED ponad połowa spośród ofiar ulicznego zatrzymania akcji serca, uratowanych przy jego użyciu, została uratowana przez osoby, które nigdy przedtem nie przeszły jakiegokolwiek szkolenia w zakresie ratownictwa. Do dzisiaj liczba osób uratowanych przy pomocy AED jest bardzo duża. Nazwiska trójki jego wynalazców – dr Arch Diack, dr W. Stanley Welborn i Robert Rullman – pozostają znane tylko niektórym znawcom zagadnienia.

W zawale serca o skuteczności terapii decyduje w dużej mierze czas od początku objawów do rozpoczęcia leczenia. Skuteczność leczenia oznacza, że pacjent przeżyje tę potencjalnie śmiertelną chorobę, a także że uchronimy go przed istotnym inwalidztwem, będącym następstwem uszkodzenia serca. Bo im krótszy czas do rozpoczęcia terapii, tym większa szansa, że uszkodzenie serca będzie małe.

Kluczowe jest tu szybkie podjęcie decyzji o przewiezieniu chorego do ośrodka terapii inwazyjnej, gdzie nastąpi próba przywrócenia przepływu krwi w miejscu zakrzepu tętnicy wieńcowej, której zamknięcie spowodowało zawał serca. Żeby decyzja była szybka i właściwa, już na miejscu wezwania wykonywany jest elektrokardiogram, który bezzwłocznie zostaje transmitowany do ośrodka kardiologii inwazyjnej. Taka strategia, istniejąca dzięki nowoczesnej technologii, ocaliła życie wielu ludzi lub uchroniła ich przed znacznym inwalidztwem. Komu zawdzięczają pomyślne zakończenie dramatu? Nie udało mi się tego ustalić. Wiadomo, kto wynalazł EKG. Jednak kto pierwszy wymyślił, by elektrokardiogram pacjenta z tworzącym się zawałem serca transmitować do ośrodka kardiologii inwazyjnej, by przyspieszyć decyzję o udrożnieniu tętnicy? Kto skonstruował pierwszy prototyp systemu? Nie wiem i zapewne – tak jak w poprzednich przypadkach – nie są to nazwiska powszechnie znane.

W mojej absolutnie prywatnej, subiektywnej opinii, której nie zamierzam bronić przed kimkolwiek, tytuł Małego Wielkiego Wynalazku w dziedzinie medycyny za rok 2016 otrzymuje elektroniczny stetoskop, umożliwiający zdalne badanie pacjenta. Jego wynalazcą jest pan C. Richard Abbruscato, o którym żadnych bliższych informacji nie mogłem znaleźć. Dlaczego uważam ten akurat wynalazek za przełomowy? Ponieważ stanowi kolejny milowy krok w rozwoju telemedycyny. Czyli medycyny, w której osoba interpretująca badanie (ba, w skrajnych przypadkach wykonująca operację!) znajduje się daleko od pacjenta. Mamy już od dawna telekonsylia lekarskie (obudził się nawet NFZ, który zaczął podpisywać kontrakty na taką formę konsultacji), internetowe konsultacje pacjentów u wybranych przez nich lekarzy, mamy transmisje EKG, obrazów radiologicznych, a nawet mikroskopowych obrazów wycinków tkanki. Możemy zdalnie kontrolować prawidłowe działanie wszczepialnych urządzeń służących do terapii serca: stymulatorów i wszczepialnych kardiowerterów-defibrylatorów (to znaczy teoretycznie możemy, bo NFZ uporczywie ignoruje tę technologię).

Telemedycyna ma jednak swoje istotne ograniczenia. Można oczywiście przy jej pomocy porozmawiać z pacjentem, czyli – mówiąc fachowo – zebrać wywiad. Gorzej jest jednak z tzw. badaniem przedmiotowym, w którym powinno się pacjenta obejrzeć (no dobrze, uznajmy, że to może być częściowo wykonalne przy pomocy kamerki internetowej), dotknąć, opukać i osłuchać. Zdalny stetoskop może przełamać tę ostatnią z wymienionych niemożności, będąc szczególnie cennym narzędziem. Zwłaszcza w przypadkach podejrzenia pogorszenia sprawności funkcji serca, infekcji układu oddechowego lub w diagnostyce ostrych bólów brzucha.

Podstawowe zastosowania zdalnego stetoskopu mogą być dwa.

Wyobraźmy sobie mniej doświadczonego lekarza lub ratownika medycznego na miejscu wezwania. Objawy są niejasne (a przynajmniej są takie dla badającego, co utrudnia określenie wstępnego nawet rozpoznania, które określi dalsze kroki diagnostyczne i terapeutyczne. W takiej sytuacji bezpośrednia łączność z bardziej doświadczonym lekarzem pozwoli na „wspólne badanie” pacjenta, a w rezultacie zwiększy szansę na efektywne postępowanie.

Drugie zastosowanie dotyczy miejsc, w których są osoby wymagające opieki, ale lekarz jest tylko na przychodne. Tam konsultacja dyżurującej na stałe pielęgniarki z owym będącym gdzieś daleko lekarzem może być skuteczniejsza, jeżeli lekarz będzie mógł, np. zdalnie, osłuchać płuca chorego.

Mam nadzieję, że przekonałem Państwa, że Małe Wielkie Idee mogą uczynić życie Wasze i Waszych Bliskich bezpieczniejszym i bardziej komfortowym.

Ponieważ jest to pierwszy wpis w 2017 roku, pozwolę sobie na małe uogólnienie, będące swego rodzaju apelem na rozpoczynający się rok.

Zechciejcie Państwo, proszę, rozpowszechniać jak najszerzej posiadaną wiedzę o otaczającym Was świecie, w dziedzinach, na których najlepiej się znacie. Bo że sami tę wiedzę posiadacie – nie mam wątpliwości, czytając Wasze komentarze. Wiedza jest wspaniałym narzędziem, przeciwdziałającym ogłupianiu społeczeństw, dlatego tak strasznie bali się jej i boją zaborcy, okupanci i politycy wszystkich stron scen politycznych. Absolutnie nie powinniśmy ograniczać się w swoich staraniach tylko do tych jej gałęzi, które kojarzą się bezpośrednio z polityką. Chodzi o jak najszerzej rozumianą ogólną znajomość świata i jego spraw. Zachęcajcie ekspertów z dziedzin, w których czujecie się mniej mocni, by dzielili się swoją wiedzą. Z Wami i z jak najszerszym kręgiem odbiorców. Gadajcie o tym luźno, bez koturnów, przy wodzie, kawie czy delikatnych płynach imagogennych – jak wolicie. Byle zrozumiale i rzetelnie. Inaczej – używając archaicznej warszawskiej gwary – „tani bajer” polityków i funkcjonariuszy różnych szczebli będzie rządził sercami i umysłami nazbyt wielu ludzi.

Jeżeli tylko Państwa stać, zaabonujcie dostęp do tych źródeł informacji, które dostarczają wiedzy daleko wykraczającej poza doraźne wydarzenia polityczne. Coraz bardziej w swym stylu faszyzująco-komunizująca IV RP nienawidzi ich otwarcie i utrudnia, jak może, ich funkcjonowanie, bo wie doskonale: szerzenie wiedzy ogranicza szansę powodzenia ich nadziei, że „ciemny lud wszystko kupi”.

Dlatego pozwolę sobie na postawienie tezy, że cena rzetelnej i wszechstronnej wiedzy to cena demokracji. No, a przynajmniej – istotnie zwiększonej szansy na jej sukces. Pozwoliłem sobie ów minimalny, miesięczny koszt szansy na demokrację – w moim osobistym, subiektywnym wariancie – wyliczyć. Zawiera on trzy składowe:

1. Prenumerata POLITYKI (w wersji cyfrowej, podstawowa): 18,99 PLN
2. Prenumerata dwutygodnika FORUM (w wersji cyfrowej): 8,99 PLN
3. Prenumerata aplikacji TOK FM w wersji premium, co umożliwia ściąganie i odsłuchiwanie podcastów, jeżeli przegapiliśmy jakąś audycję, która nas szczególnie interesowała (co jest właściwie nieuniknione): 6,83 PLN

W sumie – szansa na demokrację kosztuje miesięcznie 33,81 PLN.

Ujmując rzecz inaczej – jest to miesięczny koszt mentalnej szczepionki antykaczokatotalibańskiej. Ale także podpory naszego dobrostanu psychicznego, bo wiedza ułatwia zrozumienie rzeczywistości i znalezienie do niej dystansu. Zaś jedno z najgorszych źródeł naszych lęków codziennych to lęk przed nieznanym.

Przetrwanie uwzględnionych w kalkulacji mediów (i oczywiście innych, których jednak nie abonuję, więc nie śmiem Państwa namawiać) zależy w dużej mierze od Państwa aktywności, bowiem Pierwszy Prezes i Jego Wesoła Drużyna zrobią wszystko, by odciąć je od dochodów z reklam. O czym można tu i ówdzie przeczytać i usłyszeć.

Życzę Państwu pomyślnego 2017 roku, a zwłaszcza: zdrowia, przyjaźni, wiedzy i optymizmu. W tym ostatnim elemencie pozwolę sobie wykorzystać twórczość Pana Wojciecha Młynarskiego. Utwory, do których wiedzie odsyłacz powstały w dawnej epoce, o której sądziliśmy, że jest bezpowrotnie i jakże słusznie minioną. Że jednak historia próbuje właśnie zatoczyć niespodziewane koło, więc teraz, po dwóch dekadach, będą jak znalazł:

Aha – i jeszcze jedne życzenia, przejęte od Mistrza Młynarskiego. Również zreaktualizowane. Żebyśmy żyli wreszcie w nieciekawych czasach, bo te obecne są aż nazbyt ciekawe:

Zechciejcie Państwo, proszę, zwrócić uwagę na opis obecnej rzeczywistości, zawarty w owych życzeniach.

Wszystkiego dobrego!