Edukacja seksualna wg Dobrej Zmiany – czas niebezpiecznych ignorantów

Namiestniczka dobrej zmiany będzie być może sprawczynią dramatów dla wielu młodych ludzi. Przez swoją zadufaną arogancję.

Profesor Urszula Dudziak została powołana przez MEN na stanowisko eksperta ds. wychowania seksualnego i życia w rodzinie. Ma doradzać w kwestiach programowych. O jej mocnej pozycji świadczyć może, że właśnie pracuje nad zupełnie nowym podręcznikiem wychowania seksualnego i życia w rodzinie, który ma być oficjalnym podręcznikiem MEN. Jak dotąd niczego porywającego w tej historyjce nie ma. Ciekawiej może być, gdy przyjrzymy się poglądom pani ekspert i ich ewentualnym konsekwencjom – co ma znaczenie wobec jej mocnej pozycji w MEN.

Przede wszystkim pani ekspert jest zdeklarowaną, jednoznaczną przeciwniczką antykoncepcji. Jej wypowiedzi nie pozostawiają wątpliwości w tej kwestii (podaję za tvn24.pl): „Psychologicznymi skutkami stosowania pigułek antykoncepcyjnych są: hedonizm, instrumentalne traktowanie człowieka, uzależnienie od seksu, poczucie niesprawiedliwości i krzywdy, oziębłość i skłonność do zdrady” (Legnica 2014), „Dlaczego walczyć z płodnością? Dlaczego okaleczać kobietę, ubezpładniając ją poprzez antykoncepcję, poprzez aborcję?”.

Wychowanie do życia w rodzinie nie powinno być zaś wychowaniem „do przygodnych kontaktów seksualnych” i „do rozwiązłości seksualnej” oraz „do prostytuowania się” (TV Trwam, 2011). Zważywszy że pani ekspert pracuje jako wykładowca KUL, jej ideologiczne podejście nie zaskakuje, jakkolwiek niestrawne dla odbiorców by nie było.

Pani ekspert posługuje się jednak nie tylko argumentami ideologicznymi, ale również uzasadnieniami merytorycznymi. A przynajmniej merytorycznymi w jej pojęciu (podaję za pikio.pl): „Stosowanie prezerwatywy i stosunek przerywany powoduje raka piersi, a kobieta pozbawiona dobroczynnego wpływu nasienia choruje”.

Tu przestało już być groteskowo, a zaczęło być strasznie. Spróbujmy bowiem wyobrazić sobie efekty wprowadzenia poglądów głoszonych przez panią ekspert (notabene niepopartych żadną obiektywną wiedzą medyczną) do programów szkolnych.

Najpierw kontekst: seksuologiczna wiedza młodzieży szkolnej jest dramatycznie nieuporządkowana. Odnosi się to zresztą w tej grupie do całej elementarnej wiedzy dotyczącej zachowań prozdrowotnych i tych niebezpiecznych dla zdrowia. Pełno w niej nieprawdziwych poglądów – tak jak to często bywa, gdy podstawowym źródłem informacji jest internet oraz bezpośrednie otoczenie.

Niepokojąco często owe absurdalne idee stają się motorem do konkretnych czynów, z dramatycznymi niekiedy skutkami. Mieliśmy już zatem modę na połykanie larw tasiemca jako środka na odchudzanie. Mieliśmy (a być może mamy) stosowanie do wydłużania rzęs substancji, które mogą poważnie uszkodzić wzrok lub zupełnie go pozbawić. Słyszałem pogląd, że podczas pierwszego seksu w życiu dziewczyna nie może zajść w ciążę. Dlaczego zatem nie powinniśmy obawiać się, że seks bez prezerwatywy będzie uważany przez młode kobiety za formę profilaktyki nowotworowej? Przecież to będzie wynikało wprost z treści oficjalnych podręczników!

Oczywiście domyślam się, że pani ekspert zakłada, że jeżeli zniechęci się młodzież do seksu ze stosowaniem prezerwatywy, to owa młodzież nie będzie uprawiać seksu w ogóle. Jednak prosta obserwacja otaczającej nas rzeczywistości każe mocno w prawdziwość takiego założenia wątpić. Nie jest również tajemnicą, że w pewnych środowiskach zgoda dziewczyny na seks bez prezerwatywy traktowana jest jako dowód miłości i zaufania z jej strony wobec chłopaka. Nie będzie chyba zatem nazbyt śmiałym wniosek, że propagowane przez panią ekspert poglądy przyczynią się do częstszego występowania sytuacji, w których dzieci będą miały swoje dzieci.

Prawdziwymi skutkami nauczania młodzieży, że antykoncepcja jest zła i niebezpieczna, będą życiowe dramaty. Jedne – młodych matek, których nadzieje i ambicje pójdą w niwecz. Drugie – tragedie dzieci, traktowanych przez swoich niezbyt dojrzałych rodziców jako przeszkoda na drodze do życia, jakiego by chcieli. Ze wszystkimi tego następstwami, z maltretowaniem dzieci na czele.

Jest jeszcze jeden aspekt, wcale niebagatelny. Gdyby przedstawione powyżej poglądy miały charakter prywatny, nie warto by było poświęcać energii na ich dyskutowanie. Żyjemy wszakże w wolnym (podobno nawet coraz bardziej) kraju. Jednak w momencie, kiedy takie same poglądy wygłasza osoba, która współdecyduje o programach nauczania, mogących mieć wpływ na ludzkie zdrowie i życie, ich ciężar gatunkowy dramatycznie się zmienia.

Czy zatem publiczne, świadome podawanie przez takie osoby nieprawdziwych informacji oraz poglądów na nich opartych nie powinno być uważane za nieetyczne, jeżeli ich realizacja może skutkować skrajnie (czasami drastycznie) niekorzystnymi następstwami? Czy MEN zatrudniając taką osobę, nie łamie zasad etyki? Oczywiście, jeżeli założymy, że wciąż jeszcze powinno istnieć coś takiego jak etyka służby publicznej. Nie mnie to rozstrzygać. Trzeba by zapytać etyków. Zresztą w czasach, gdy szefem sejmowej komisji sprawiedliwości jest ubecki prokurator, trudno spodziewać się, że dobra zmiana przejmie się potencjalnymi dramatami młodocianych rodziców i ich dzieci.

Na miejscu dobrej zmiany nie spałbym jednak spokojnie. Jeżeli idee pani ekspert zaowocują tak, jak ona tego najwyraźniej oczekuje, to już niedoszacowane koszty programu 500+ staną się dramatycznie niedoszacowane. Ze wszystkimi owego deficytu konsekwencjami – również dla dobrej zmiany.

Losami satrapów nie warto się jednak przejmować, jako że oni sami najwyraźniej nie biorą pod uwagę porażki.

Martwić się należy niejednym zdewastowanym życiem, które może być skutkiem działań natchnionych ideologicznie ignorantów, gotowych poświęcić losy konkretnych ludzi dla doraźnych korzyści politycznych. Im szybciej zostanie to powszechnie dostrzeżone, tym lepiej.