Helikopter w gratisie

Chcesz przelecieć się helikopterem za darmo? Nic prostszego! Pojedź w Tatry i wezwij TOPR! A wszystko dzięki lenistwu kolejnych rządzących ekip.

Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, jak każda jednostka ratownictwa górskiego, nie ma prawa odmówić przyjęcia wezwania. To dobrze, bo tak ma być. Problem w tym, że w Polsce, w przeciwieństwie do Słowacji czy krajów alpejskich, ratowany nie ponosi żadnych kosztów akcji ratowniczej. Przyczynia się to do znacznego odsetka wezwań będących następstwem bezmyślności lub bezczelności wzywających. Lub obydwu tych czynników naraz.

Przykład podaję za serwisem RMF24: wezwanie z Orlej Perci, by przylecieć po grupę osób, bo są zmęczone. Zgłoszenie przyjęto, informując, że ratownicy sprowadzą bezpiecznie grupę na dół. Wtedy wzywający podał, że jego żona ma problemy kardiologiczne. W tej sytuacji helikopter oczywiście wysłano. Na miejscu wzywający zażądał, by oprócz pacjentki ewakuowano jego, dwóch dorosłych synów i narzeczoną jednego z nich. Ratownicy odmówili.

Ponadto już po przetransportowaniu pani okazało się, że nie miała dolegliwości wskazujących na chorobę serca. Małżonek użył takiego argumentu, by zapewnić sobie przylot helikoptera. Zmarnowano duże pieniądze, zajęto zespół ratowniczy sprawą niemającą nic wspólnego z celami, dla których został stworzony. Strach pomyśleć, co by było, gdyby zaszła w tym czasie prawdziwa potrzeba akcji ratowniczej z użyciem śmigłowca. Bo drugiego TOPR nie ma. I co? I absolutnie nic. Żadnych konsekwencji!

Od jednego z ratowników TOPR (pozwolę sobie zachować anonimowość źródła) dowiedziałem się, że przynajmniej połowa akcji ratowniczych, w tym tych z użyciem helikoptera, nie ma nic wspólnego z zagrożeniem życia.

Oczywiście ratownicy są po to, by ratować i pomagać. O ile jednak nieszczęścia na ulicy, w domu czy miejscu pracy nie da się zazwyczaj nijak przewidzieć, to wyjście w góry jest decyzją świadomą i zaplanowaną. Jeżeli źle się rozplanowało siły, to można wezwać ratowników, ale nie bez konsekwencji. W innych krajach istnieją ubezpieczenia górskie, które przewidują pokrycie kosztów takiej akcji przez ubezpieczyciela. Jeżeli ubezpieczenia nie ma – płaci się z własnej kieszeni i to niemało.

Polska jest tu reliktem na tle Słowacji czy Austrii. Wszystko przez to, że kolejne ekipy rządzące nie zechciały zauważyć, że wciąż obowiązuje u nas peerelowskie „należy się”. Zmiana stanu prawnego nie byłaby zapewne zbyt trudna. Kłopot w tym, ze rządzący w góry nie chodzą. W górach człowiek się poci i marnie wygląda w mediach. Nie to co na manifestacji patriotycznej, boisku albo polowanku. Więc rządzący „rżną głupa”, a ratownicy TOPR otrzymują wezwania takie jak cytowane przez RMF24: „Panowie, podstawcie mi tu śmigłowiec. Mnie nic nie jest, ale ja nie jestem w stanie zejść”.